Już po Wojciechu Kałuży, symbolu politycznej zdrady. A co z prokuraturą?

Na Śląsku odwaga chwyta za gardę i przyspiesza kroku, zmierzając na nowej scenie politycznej ku prawu i sprawiedliwości – pisanych, rzecz jasna, od małych liter. Kroczy z nadzieją, że nikt nie dostrzeże na jej przypudrowanym obliczu śladu makijażu minionych lat. Dlatego, choć kroku przyspiesza, to jednak gwałtownie z kopyta nie rusza, ostrożnie badając grunt. W tym tempie rada nadzorcza Jastrzębskiej Spółki Węglowej, ta jeszcze z nadania PiS, odwołała Wojciecha Kałużę z funkcji wiceprezesa spółki. Tego Kałużę.

Czy to posunięcie tak spektakularne jak czyn Kałuży – tego Kałuży? Czy to odwaga, przed którą warto się niżej pokłonić? Śmiem wątpić. Kałuża jest marnym bohaterem marnego czynu i czasu, który kiedyś nas postawił do pionu, ale po nim zdarzyło się tyle zdrad i bezeceństw, że okrzepliśmy, niestety. Kałuża powinien wylecieć już dawno, nie tylko z miejsca, w którym zasiadł. Jeśli wyleciał dopiero teraz, to rada nadzorcza JSW, która wiedziała, co jest grane, nie popisała się szczególnym aktem odwagi. I tyle.

Borys Budka, minister aktywów państwowych, nie musiał zmieniać rady nadzorczej JSW, żeby to gremium dokonało niecierpiących zwłoki zmian w państwowej spółce. Ukształtowana jeszcze za Jacka Sasina rada sama „doszła do wniosku”, że Kałuża, bez żadnego doświadczenia w górnictwie, nie nadaje się na wiceprezesa ds. rozwoju strategicznej węglowej spółki. I jak tu Donalda Tuska nie nazwać jasnowidzem, kiedy jeszcze rok przed wyborami prorokował na Twitterze (obecnie X): „Po Kałużach niedługo śladu nie będzie, nie tylko na Śląsku”?

Reakcja Tuska na zmiany w JSW: „Wspominam o tym, ponieważ mają one wymiar symboliczny. Odwołano z funkcji wiceprezesa zarządu JSW pana Wojciecha Kałużę – to symbolicznie kończy etap upartyjnienia” – podsumowuje literalnie wstydliwe zdarzenie sprzed lat.

Od końca listopada 2018 r. przybliżaliśmy w „Polityce” postać Wojciecha Kałuży jako symbolu politycznej zdrady. Politycznej korupcji. Wtedy to radny wybrany z listy Koalicji Obywatelskiej (Nowoczesna), stojąc w towarzystwie ministra Michała Dworczyka i najważniejszych polityków partii w regionie, oficjalnie oświadczył, że z KO mu nie po drodze i przechodzi na stronę PiS. Jego głos dał partii Kaczyńskiego władzę w województwie śląskim na cztery lata, a samemu Kałuży fotel wicemarszałka 4,5-milionowego regionu.

Monika Rosa, posłanka KO, złapała się za głowę: „Wojtek zawsze najostrzej jechał po PiS-ie!”. Wniebowzięci działacze PiS wołali: mamy to!

Mieli Śląsk. Przybijali „piątki”, pieścili się „żółwikami”… Szczęście miało trwać wiecznie. Ale wiadomo, że szczęście nie trwa wiecznie i Kałuża składał ślubowanie przy okrzykach: zdrajca, sprzedawczyk, hańba! I okrzyki były coraz bardziej dosadne, coraz głośniejsze, coraz bardziej śląskie: ciul, kradziok, kabociorz!

Już wtedy było wiadomo, że jego kariera w każdym wymiarze – samorządowym, politycznym, gospodarczym – trwać będzie dopóty, dopóki PiS będzie u władzy. Ani dnia dłużej. Od tamtej chwili na każdej sesji sejmiku o zdradzie przypominali mu wyborcy, którzy przez wszystkie lata pojawiali się na galerii z transparentami zapisanymi powyższymi epitetami.

Mądrzy po szkodzie mówili potem, że zdradę Kałuży można było przewidzieć, bo jest wpisana w jego DNA, w jego charakter. Jako przykład może wszak posłużyć jego kariera jako wiceprezydenta Żor u boku Waldemara Sochy, byłego działacza Unii Wolności. To w połowie 2008 r. Socha przygarnął 28-letniego prawnika, który nie dawał sobie rady w biznesie i w ogóle. Zrobił go swoim zastępcą z pensją 120 tys. zł rocznie. Funkcję tę pełnił w kolejnej kadencji, ale wyraźnie już dawał do zrozumienia, że ma większe ambicje i chciałby pójść na swoje. Między najważniejszymi panami w Żorach zaczęło zgrzytać i iskrzyć – w rezultacie Kałuża rzucił Sosze rękawicę i wystartował w wyborach prezydenckich przeciwko swojemu dobroczyńcy. Przegrał w drugiej turze.

Socha opublikował wówczas list otwarty do mediów: „Pan Wojciech Kałuża od sześciu lat pełnił funkcję mojego zastępcy, co powinno wiązać się ze szczególną lojalnością i zaufaniem. (…) Okazało się, że od wielu miesięcy oczerniał mnie w ich [wyborców] oczach, a ostatnio nawet publicznie drwił sobie ze mnie. Tym samym całkowicie stracił moje zaufanie”. I pracę.

Odnalazł się w Nowoczesnej, a po zdradzie – w objęciach PiS. Tak było do listopada 2022 r., kiedy marszałek Jakub Chełstowski, działacz PiS, przeszedł z trzema radnymi do Ruchu Samorządowego Tak! Dla Polski. Tym samym zakończył władzę partii Kaczyńskiego nad Śląskiem.

Pytany o motywy, mówił o innym niż PiS spojrzeniu na Unię Europejską, na rolę samorządów… Wskazał także na Wojciecha Kałużę, który jako wicemarszałek nadzorował m.in. potężny Fundusz Górnośląski, swoistą wojewódzką skarbonkę. Dochodziły sygnały o coraz większych nieprawidłowościach, choćby o zakupach sprzętu dla szpitali w czasie pandemii. Spółka samorządowa znalazła się pod lupą CBA, KAS i NIK, ale wyniki kontroli trafiały na Berdyczów. Takie to były czasy, dla odwagi nie najlepsze.

Chełstowski mówił, że od miesięcy próbował wyjaśnić sprawę, ale obstrukcja Kałuży była potężna. Zawiadamiał władze PiS: „Nie było większej reakcji oprócz tego, że trzeba czekać, bo koalicja musi trwać” – mówił śląski marszałek.

Przez cztery lata Wojciech Kałuża był dla PiS najważniejszą postacią na Śląsku. Mógł sobie pozwalać na wszystko, a nawet na więcej – i nie wahał się tymi profitami władzy upajać.

Wszystko skończyło się pod koniec listopada 2022 r. – dokładnie w czwartą rocznicę zdrady Kałuży. Ale wolta Chełstowskiego nie pozostawiła Kałuży na lodzie – partia Kaczyńskiego potrafiła się odwdzięczyć. Wszak zawdzięczała mu wiele. Śląsk.

Już 1 grudnia 2022 r. JSW ogłosiła niespodziewanie postępowanie kwalifikacyjne na nieobsadzony od roku fotel wiceprezesa ds. rozwoju. Do konkursu stanęło trzech kandydatów, w tym Kałuża – jako jedyny bez żadnego doświadczenia w górnictwie. Trzeba przyznać, że jest to jakiś rodzaj odwagi. Nic to – powiedzieli sobie wszyscy. Wygrał Kałuża. Dostawał 50 tys. zł miesięcznie wynagrodzenia podstawowego i dodatkowo kilkaset tysięcy rocznie w postaci premii i różnych dodatków.

Tak było do 3 stycznia tego roku. Odwołała go w akcie odwagi rada nadzorcza – ta sama, która wcześniej uznała, że do kierowania wielką węglową spółką Kałuża nadaje się najbardziej. Rada nadzorcza i znawcy przedmiotu twierdzą, że nie wyrządził JSW większych szkód. Można przypuszczać, że naszego bohatera czeka teraz dłuższy urlop od polityki i zarządzania wielkimi podmiotami gospodarczymi. Zwyczajnie mu się to należy, bez dwóch zdań.

Katowicka prokuratura nabiera odwagi

Rada nadzorcza JSW zachowała się zgodnie ze swoimi kompetencjami – podobnie jak Prokuratura Okręgowa w Katowicach. Pisowska w swoich władzach aż do bólu, podległa Prokuraturze Regionalnej, rządzonej do niedawna przez Tomasza Janeczka, przyjaciela Zbigniewa Ziobry, tym samym ze wszystkich prokuratur w kraju jemu najwierniejsza. Katowicka PO także zdobyła się na akt odwagi.

Właśnie do sądu skierowany został akt oskarżenia przeciwko 32 osobom związanym ze SKOK Wesoła w Mysłowicach: byłym szefom zarządu kasy, członkom rady nadzorczej, ważnym pracownikom i członkom ich rodzin. A wiadomo, czym SKOK-i były, i pewnie są, dla partii Jarosława Kaczyńskiego!

Katowicka prokuratura oskarżyła ich m.in. o niegospodarność, przywłaszczenie mienia, przyjmowanie korzyści majątkowych, poświadczenia nieprawdy w dokumentach, podrabianie dokumentów – wyliczyła na stronie internetowej prokurator Małgorzata Zawada-Dybek, rzeczniczka prasowa PO w Katowicach. Przed sądem ma stanąć także notariusz, który poświadczał finansowe przekręty. Szkody wynikające z przedstawionych zarzutów wyliczono na 282 mln zł.

Spółdzielcza Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa Wesoła powstała w 1993 r. z centralą w Mysłowicach i powiązaniami z kopalnią Mysłowice-Wesoła. Miała oddziały w 12 województwach i 64 tys. członków – klientów, którzy wpłacili 650 mln zł. Wesoła, jak wszystkie SKOK-i, należała do Kasy Krajowej, na której czele stał Grzegorz Biernacki, późniejszy senator PiS i ważna persona w partii Kaczyńskiego.

W 2007 r. po przegranych przez PiS wyborach w SKOK-ach znalazło schronienie wielu prominentnych funkcjonariuszy partii. Kiedy wrócili do władzy, rozpostarli nad SKOK-ami parasol ochronny i odwdzięczali się chlebodawcy, jak tylko było to możliwe. SKOK-i też potrafiły odwdzięczać się PiS tym, co miały pod ręką. Teraz parasol zaczął przeciekać: w tych dniach oprócz Wesołej do sądu trafił akt oskarżenia w sprawie SKOK Wołomin. Należy się spodziewać, że odważnych prokuratur będzie więcej…

Wesoła od samego początku dostała się w ręce samych swoich – przede wszystkim działaczy górniczej Solidarności i ich rodzin. Pożyczek udzielano osobom bez zdolności kredytowej, za łapówki. Prokuratura ustaliła, że członkowie rady nadzorczej podpisywali umowy zlecenia z żonami, dziećmi i pociotkami na fikcyjne usługi, i do tego zupełnie zbędne. Dzieci rozdawały (rzekomo) ulotki reklamowe, małżonki podczas spotkań towarzyskich zachwalały (rzekomo) Wesołą… i wszyscy brali za to pieniądze.

Trudno się więc dziwić, że już w 2013 r. SKOK Wesoła zanotował stratę ponad 160 mln zł i znalazł się na skraju bankructwa. Wkroczyła Komisja Nadzoru Finansowego, a dwa lata później ustanowiono zarządcę komisarycznego, który dyscyplinarnie zwolnił wszystkich członków zarządu i część kadry kierowniczej.

Sprawa trafiła do prokuratury i ciągnęła się przez osiem lat. Od 2016 r. – dowiaduję się w katowickiej PO – nadmierne zaangażowanie w śledztwo przeciwko Wesołej źle było widziane przez przełożonych. Gdyby nie zmiana władzy, pewnie ciągnęłoby się w nieskończoność… Ku przedawnieniu.

Najwierniejsi ludzie Ziobry

Tak więc pojawiły się na naszym śląskim politycznym nieboskłonie dwie powyborcze jaskółki. Odważne, choć wiosny jeszcze nie czynią. Grupa Kapitałowa Jastrzębskiej Spółki Węglowej – cztery kopalnie, koksownia i kilkadziesiąt różnych powiązanych ze sobą firm – została naszpikowana działaczami PiS, ich towarzyszami i sympatykami tak gęsto, że teraz trzeba wyłuskiwać ich ostrożnie, aby jakaś spółka czy spółeczka nie popadła czasem w tarapaty. A zacząć trzeba od ustanowionej za PiS rady nadzorczej (mimo zasług przy odwołaniu Kałuży) i zarządu JSW wskazanego przez ministra Sasina.

Trudniej będzie podźwignąć się z kolan Prokuraturze Regionalnej i pięciu prokuraturom okręgowym, będącym w absolutnej władzy, w tym kadrowej, Tomasza Janeczka, do niedawna szefa regionu, najwierniejszego człowieka Zbigniewa Ziobry.

Pod koniec listopada minionego roku premier Mateusz Morawiecki na wniosek (last minute) Ziobry mianował go zastępcą prokuratora generalnego. Wcześniej PiS tak przezornie zmienił prawo o prokuraturze, że nowy minister sprawiedliwości i prokurator generalny może odwołać go tylko za zgodą prezydenta. A z tym wiadomo, jak się rzeczy mają. Janeczek spokojnie może się więc czuć zabetonowany i mieć wszystko gdzieś.

Także Dariusz Barski, szef Prokuratury Krajowej, kolejny faworyt Ziobry, nie zamierza podporządkować się ministrowi Adamowi Bodnarowi – również on ma za sobą prezydenta, a prezydent ma ich. Betonoza w prokuraturze, szczególnie w Katowicach, szybko nie zostanie skruszona.

Pomimo wszystkich trudności i kamieni rzucanych pod nogi nowemu porządkowi, który stał się 15 października, coś jednak drgnęło. Odwaga stała się odważniejsza. Małymi póki co kroczkami zmierza do celu, o jaki nam chodzi – do odsunięcia PiS od władzy wszędzie i na każdym szczeblu. Choć nieraz jeszcze zawieje śnieżycą i mrozem – wiosna przyjdzie.