Nowy „bułgarski” ślad

Niepomni przestróg Jarosława Kaczyńskiego, żeby nie wpuszczać do Polski obcych, bo przywloką pasożyty i inne świństwa, zdecydowaliśmy się adoptować sunię z Bułgarii. Po 13 latach odeszła nasza Penelopa, zabrana przez Animalsów durnemu chłopu, który miał nad nią władzę. Wychudzona, z ranami od łańcucha i przerażeniem w oczach. Opłakaliśmy ją jak wszystkie zwierzaki, które wyruszyły w ostatnią podróż za Tęczowy Most.

Ale żałoba po nich nie trwa u nas zbyt długo, nie znosimy pustki – a w schroniskach czekają następni. Rodzinne narady, burza mózgów – wiedzieliśmy, że nie szczeniak, że dziewczyna i że blondynka. Po cichu każdy chce, żeby następczyni była podobna do poprzedniczki i tym sposobem wszystkie nasze zwierzaki są takie same – płowo żółte. Zajrzeliśmy wirtualnie do wszystkich pobliskich schronisk, wiadomo przecież, że szczęścia nie należy szukać daleko, bo najczęściej czyha za rogiem. Drogą bolesnej selekcji doszliśmy do finalnego konsensusu. Z tym konsensusem poszliśmy spać, by następnego ranka przejść do działania.

Jedni mówią, że życiem rządzi przypadek, inni – że przypadki nie rządzą niczym, bo nie istnieją. To co, cud jaki, a może jeden z bożych palców… W ostateczności może to nie mieć znaczenia, choć zbieg okoliczności dziwi. Właśnie obchodziliśmy z żoną 43-lecie wspólnych uniesień, potyczek i zawieszeń broni. Zaczęliśmy tę wspólną drogę od podróży poślubnej do Bułgarii. Na tyle było nas wówczas stać, poza tym świat nie stał dla nas jeszcze otworem. Przyjęcie weselne na kartki – jeszcze trwało, kiedy bladym świtem zajęliśmy miejsca w samolocie do Sofii, wciąż ślubnie odziani, bo na przebieranie nie było czasu ani sił. Z Sofii do Warny i Złotych Piasków lecieliśmy lokalnym statkiem powietrznym, którego skrzydło, połączone jakimś drucianym wiązadłem z kadłubem, żyło własnym życiem. Na kolanach uśmiechniętych lokalsów kwakały kaczki i kury, co nas uspokajało, bo jeśli oni się uśmiechają, to znaczy, że wszystko się dobrze ułoży, łącznie z finałem podróży.

To był czerwiec 1981 r. Ośrodek dziennikarski w Złotych Piaskach, dość wykwintny jak na tamte siermiężne czasy. Słońce, ciepła woda, dobre towarzystwo – czy może być większe szczęście? W budce „U Turka” poznawaliśmy smaki owoców morza i ludzi, których podziwialiśmy: Michała Radgowskiego, Ewę Berberyusz i, o ile mnie pamięć nie myli, Marka Robaka… Stanisław Schoen-Wolski, jeden z najmłodszych odznaczonych Krzyżem Virtuti Militari, wypływał codziennie daleko w czarne morze i godzinami nie wracał, tak jakby chciał dopłynąć do drugiego jego krańca. Może uciekał przed myślą, że w każdej chwili zawezwą go do powrotu z racji pełnionej w TVP funkcji. W oczekiwaniu na wezwanie nawet nie rozpakowywał walizek.

Wędrowaliśmy piaszczystym brzegiem i długo rozmawialiśmy – o Polsce, o Solidarności, o tym, że może tym razem wreszcie się uda. U ramion rosły nam skrzydła, ale w głowach zadawaliśmy sobie z obawą pytanie, które zadawali sobie wszyscy w kraju: wejdą, nie wejdą? To był szczególny czas, dla nas szczególny podwójnie.

Było tak pięknie, że nic złego nie mogło się wydarzyć.

A jednak któregoś ranka w pobliżu naszego hotelu zobaczyliśmy kilkadziesiąt psich trupów, poranionych, wychudzonych, z przetrąconymi karkami. Dzieci płakały, a przerażeni rodzice zasłaniali im oczy, żeby nie widziały, co człowiek może zrobić, na co go stać. Psy były bezpańskie, wałęsały się po ośrodku, ale nikomu nie przeszkadzały. Dokarmialiśmy je i potem gdzieś odchodziły. Dochodziło do utarczek słownych z ruskimi, enerdowcy słuchali, ale się nie mieszali, a ekipa z Mongolii nie uczestniczyła w życiu towarzyskim. I nagle ten poranek… Powiedziano nam, że poprzedniego wieczoru któryś radziecki dziennikarz kopnął zwierzaka, który wprawdzie uciekł, ale zdążył „odpyskować”. Podrzucono zatrutą kiełbasę, żeby rozwiązać problem. Hotelowa obsługa nie rozumiała naszego oburzenia. Wielkie rzeczy! Widok tych wielu nieżyjących psiaków z wybałuszonymi ślepiami i pianą w otwartych pyskach został w naszej pamięci. A potem minęło wiele lat i do tego wspomnienia doszły inne, zmieniając po drodze ich kolejność.

Ale w tyle głowy drzemało przekonanie, że coś jesteśmy winni bułgarskim pieskom.

Aż do teraz, kiedy szukaliśmy nowego domownika i już byliśmy pewni wyboru. Lecz rankiem w mojej poczcie pojawiło się kilka psich zdjęć, każde chwytało za serce. Pod spodem krótki tekst:

Jesteśmy grupą wolontariuszy, którzy ratują psy w Bułgarii. Psy żyją tam na ulicach, głodują, są bite, przepędzane. Umierają na poboczach ulic z głodu lub giną w wypadkach, potrącone przez samochody. Nikt nie interesuje się nimi. Rozpaczliwie szukamy dla nich ratunku w Polsce. W porozumieniu z wolontariuszami z Bułgarii i Polski działamy na rzecz tych bezbronnych istot. Leczymy, szczepimy, szukamy domów, ponieważ w Bułgarii nikt ich nie potrzebuje. Psy posiadają wszelkie szczepienia, paszporty i niezbędne dokumenty do przyjazdu do Polski. W Bułgarii panuje kult znęcania się i maltretowania psów dla przyjemności, tzw. kręcenie psem – barbarzyńska tradycja (tu źródło).

Przypadek? Cud? Palec boży?

Pomyśleliśmy w lot, że to najlepszy prezent na nasz jubileusz. Swoista żywa klamra, która spina tamten czas z tym, co teraz. Ale też przykra refleksja: ponad 40 lat minęło, prawie 20 lat razem w UE, a w Bułgarii bez zmian?! Po koniecznych ustaleniach, wirtualnej wizji lokalnej i wstępnej umowie o adopcji sunia została dowieziona z Bułgarii razem z kilkunastoma inni psami, którym też ktoś podarował to, co najważniejsze, dom. Przewoźnicy, Bułgarzy, opowiedzieli, że kilka zostawili w Krakowie, kilka w Katowicach, zostawiają jeszcze w Częstochowie – reszta jedzie do Warszawy.

Nasze koty na pięterku już wiedzą, że na dole pojawił się nowy domownik. Śmiejemy się, że to nowy „bułgarski ślad” – po tym, którego tropem swego czasu szli w sprawie naszego papieża prokuratorzy śląskiego IPN. Jesteśmy pewni, że święty Jan Paweł nie oburzy się takim zestawieniem zdarzeń. Ten nowy ślad to istotny trop cywilizacyjny o wymiarze europejskim, taki od serca, żeby pomóc zwierzakom z krajów, w których mają gorzej niż u nas, w Polsce. To całe Bałkany, gdzie zwierzę często jest bezużytecznym… czymś.

PS Wydaje się, że mieszkańcy niektórych schronisk dla zwierząt nie mieli (mają) szczęścia do pracowników i wolontariuszy. Kilka lat temu w Miedarach k. Tarnowskich Gór, gdzie szukaliśmy kota, bo na pięterku zrobiło się pustawo – ładna młoda pani w różowej bluzie nachalnie sugerowała, że chcemy kota, bo pewnie mamy terrarium z wężami. A węże lubią zjadać koty. Mówimy, że nie, że można sprawdzić… Prezentujemy stosowną dokumentację z rekomendacją naszego weterynarza – nic to. A potem, że karma nie ta, bo kupujemy w supermarkecie. Tłumaczymy, że nasze koty żyją długo i szczęśliwie – nic to. Zero uśmiechu, zero przyjaznego kontaktu. Jakby chciała wszystkie te zwierzaki zatrzymać dla siebie. Już wcześniej odesłała jakąś rodzinę z kwitkiem, bo dopytała, że rodzina ta ma małe dziecko, które może skrzywdzić czworonoga. Przysłuchująca się naszemu przesłuchaniu para chętna do adopcji postanowiła się chyłkiem wycofać. Może miała terrarium…

Czekaliśmy na decyzję – cisza. Po dwóch dniach zadzwoniliśmy, żeby usłyszeć, że się nie nadajemy. To wtedy uznaliśmy, że szczęścia nie trzeba szukać daleko, tylko za rogiem.

Dziewczyny z chorzowskiego schroniska, które właśnie jest za rogiem, były przeszczęśliwe, że wycofany samotnik znalazł dom! Uprzedziły, że ma chore serce, ale Modi już przecież był nasz. Uznaliśmy z weterynarzem, że codzienna porcja dużej ilości leków, które powinien brać do końca życia i których strasznie się boi, zabije jego kocie szczęście. Niech żyje krócej, ale niech się tym życiem cieszy. I cieszy się, szalejąc po szafach i półkach i tylko wtajemniczeni wiedzą, że naprawdę nazywa się Modigliani – tylko kto to wypowie… Chyba tylko moja Zuzia przy wieczornych karesach.