Uwolnić obywatela Ludwiczaka

Uwolnić obywatela Jana Ludwiczaka! – to był przez pierwsze godziny strajku 14 grudnia 1981 r. jedyny postulat górników kopalni „Wujek”. Stan wojenny wydawał się zwycięski, więc władze pogardliwie go odrzuciły. Co by jednak było, gdyby przewodniczący kopalnianej Solidarności wyszedł na wolnośc?

Znam ludzi z kamienia, co będą wiecznie trwać,
Znam ludzi z papieru, co rzucają się na wiatr…
(Agnieszka Osiecka, Łatwopalni)

Odszedł Janek Ludwiczak (1937–2023), przewodniczący pierwszej Solidarności w katowickiej kopalni „Wujek”. Kamraci mówią, że poszedł na wieczną szychtę. Nie był z papieru. Sam nie wiedział, że był z kamienia.

Tamtego pamiętnego grudnia, 41 lat temu z okładem, do jego związku należało 80 proc. górników z ponad 4-tysięcznej załogi.

Ta mała lokalna historia, którą los rzucił na karty Wielkiej Historii, zaczęła się w niewielkim mieszkaniu Ludwiczaków w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r., a po czterech dniach zakończyła krwawą masakrę górników – największą tragedią stanu wojennego. A gdyby tamtej nocy milicyjna siekiera nie rozwaliła sklejkowych drzwi ich M3 na siódmym piętrze górniczego bloku, jakieś 200 kroków od bram kopalni?

Jasiek jest teraz pewnie gdzieś tam na górze i z niedowierzaniem kręci głową. To on, zwykły górnik, był śnieżną kulą, która pociągnęła lawinę, kroplą drążącą skały, iskrą wywołującą pożogę, zapalnikiem… Patrzy na mnie i mówi – no weź, Janku, nie gadaj… Nie lubił takich poetyckich porównań, bo też nie poetyka była sensem jego życia. Pracował w kopalnianym wydziale szybów jako sygnalista, zarabiał na rodzinę i chciał, żeby ich życie toczyło się normalnie. Spokojnie i w miarę dostatnio. Ale przyszła tamta rzeczywistość i pokomplikowała minimalistyczne plany. Wepchnęła Jaśka do komitetu założycielskiego Solidarności, nie pytając go o zdanie. A kiedy Solidarność w kopalni dosłownie WYBUCHŁA, to rzeczywistość tamtych dni postawiła go na czele związku, który narodził się z buntu i nadziei. Może dlatego, że był taki zwyczajny i przewidywalny. Może dlatego, że nie był nerwusem, nie gardłował bez sensu, nie rzucał słów na wiatr, nie zżerały go władcze zapędy.

Może dlatego, że był rozpoznawalny. Taki to urok pracy sygnalisty, którego widzi się przed każdym zjazdem windą. I po wyjeździe.

W „Wujku”, tradycyjnej śląskiej kopalni, znalazł się przypadkowo, z rozkazu, bo dwuletnią służbę wojskową (1958–59) odbywał w Wojskowym Korpusie Górniczym. Był po zasadniczej szkole kolejowej w Poznaniu, pracował w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, zaliczył epizod w wydarzeniach Czerwca `56. Nic wielkiego – zatrzymano go z setkami innych i przesłuchiwano. Widocznie uznano, że nie zagraża ludowej ojczyźnie.

Po wojsku zdecydował się zostać na Śląsku, bo zarobki były tu lepsze niż gdzie indziej, a dla niego była to sprawa dużej wagi, może najważniejsza. Zaczął w koksowni w Rudzie Śląskiej, a potem, od 1965 r. – był w „Wujku”. Ze swoją wielkopolską naturą czuł się dobrze wśród rdzennych Ślązaków – jeszcze bardziej zdystansowanych do otaczającego świata niż jego krajanie. Lepiej się nie mieszać. Bo nie wiadomo, jakie jeszcze wichry historii będą targać tą ziemią. Uczciwie pracować, robić swoje za uczciwe wynagrodzenie i tyle.

Po dziesięciu latach roboty w kopalni wstąpił do partii, bo poczuł wyraźną poprawę w swoim życiu, do tego z legitymacją łatwiej było o mieszkanie i o wszystko – szczerze przyznawał. Ot, pragmatyk wśród pragmatyków.

Solidarność w „Wujku” zaczęła się organizować 3 września 1980 r., już po podpisaniu porozumień w Jastrzębiu-Zdroju. To nie najwcześniej, ale i tak była pierwsza w Górnośląskim Okręgu Przemysłowym. Kazimierz Kutz bezpardonowo rozprawiał się z przywarami swoich ziomków, ale zarazem promował Polsce ich walory: „Ze Ślązakami jest tak, że będąc z natury dupowatymi, to jak już do czegoś się przekonają, to biorą to na fest, na mocno do serca, naprawdę – i angażują na całego”. A Solidarność wzięli za swoją, choć nie brakowało i nie brakuje do dzisiaj opinii wśród nacjonalistycznie nastawionych Ślązaków, że Solidarność to była tylko „polska sprawa”.

Tamtej nocy z 12 na 13 grudnia w mieszkaniu Ludwiczaków zapaliła się iskra, która podpaliła coś, czego w tym momencie nie dało się jeszcze nazwać, zdefiniować…

Najpierw, tuż po północy, obudził ich dzwonek u drzwi. Janek otworzył na łańcuch, zobaczył mundurowego i dwóch cywilów, którzy przekonywali, żeby z nimi zszedł, bo były włamania do samochodów i piwnic… Kiedy odmówił, bo zbyt grubymi nićmi było to szyte, któryś z nich próbował wcisnąć nogę w szparę, ale udało się mu ją wykopać. Trochę jeszcze połomotali, pokrzyczeli – i ucichło.

Ludwiczak zadzwonił do swojego wydziału szybów – linia górnicza nie była wyłączona – i opowiedział, co się dzieje. Paru kolegów obiecało, że wnet przybiegną i będą czuwać piętro wyżej na wypadek powrotu milicjantów.

Wrócili przed pierwszą… Drzwi zadudniły, zatrzeszczały, przy framugach pojawiły się rysy, ale nie puszczały… Nagle pojawiło się ostrze siekiery, w sklejce i dykcie wyrąbywano coraz większą dziurę, potem użyto tarana, za chwilę 40-metrowe mieszkanie zaroiło się od mundurowych i cywilów. Potem, już w więzieniu, Jasiu z nudów zaczął ich liczyć – wyszło 16. „Matko Boska, pozabijają nas, tato!” – to przeraźliwy krzyk Ani, 21-letniej córki Ludwiczaków, która stała na środku w koszuli nocnej i cała trzęsła się ze strachu. W kącie kulił się dziesięcioletni Tomek. Maria Ludwiczak, żona, stała jak sparaliżowana. Nie mogła wydobyć głosu. Drobną Anię mocarne zbiry wepchnęły siłą do kuchennej wnęki, a ojcu kazali się ubrać… Na piżamę założył spodnie, lekki sweter, wzuł pierwsze lepsze buty, ale nie zimowe. Ręce wykręcili do tyłu i skuli kajdankami. A potem wlekli schodami, choć próbował się opierać.

Łomot walącej w drzwi siekiery, wrzaski oprawców i krzyk Ani obudziły mieszkańców. Także dalszych bloków całego górniczego osiedla. „Dość już narządziliście się i narozrabialiście w tym kraju, teraz trzeba będzie odpokutować” – syknął do skutego, wystraszonego Janka któryś z cywilów.

W setkach okien zapaliły się światła. Mieszkańcy wyszli przed domy. Co się dzieje? Do porannego wystąpienia gen. Wojciecha Jaruzelskiego było jeszcze kilka godzin.

Ludzie z bloku Ludwiczaków widzieli swojego sąsiada, wleczonego jak zaszczute zwierzę po schodach, piętro po piętrze…

Po drodze na ścianach klatki schodowej zakwitały surrealistycznie czerwone plamy krwi, mogłyby przypominać kwiaty, gdyby za oknami nie była mroźna, grudniowa zima.

Wcześniej padł rozkaz: „Tym na górze dać wycisk i wyrzucić!”. Chłopy z bloku, którzy bronili Janka, także porządnie oberwali.

Pod blokiem czekała „nyska”. Moment wrzucania Ludwiczaka do suki widziało z okien setki mieszkańców osiedla. Z góry poleciały donice z kwiatami, krzesła i jakieś domowe sprzęty. Balkony skandowały: „Gestapo! Bandyci! Gestapo! Bandyci!…”. Nyska w pośpiechu odjechała. W drzwiach komendy milicji stał oficer: „O, przyjechał kolejny bohater, witamy i do aresztu”.

Jeszcze tej nocy przez mieszkanie Janka przewinęło się kilkaset osób – sąsiadów i górników, którzy dopiero wyjechali na powierzchnię. „Drzwi były szeroko otwarte” – żartowali po latach Ludwiczakowie. Starali się nie dotykać krwi zmasakrowanych kamratów na ścianach i schodach. Obraz, który zapadł im w pamięć. To był ważny moment wobec tego, co miało nastąpić. Dopiero nad ranem usłyszeli o stanie wojennym i apel gen. Jaruzelskiego, żeby nie polała się ani jedna kropla polskiej krwi. Przez całą niedzielę przybywało świadków krwawych początków stanu wojennego, a kolejnej nocy krew została zmyta.

Kiedy nie udało się pierwsze spektakularne zatrzymanie Ludwiczaka, to za drugim podejściem postanowiono zrobić większą pokazówkę. Zastraszyć. Wszystkich, nie tylko jego rodzinę. Ale efekt mrożący nie wchodził już w grę. Na górniczym osiedlu wyrósł wysoki mur wściekłości, który oddzielił władzę stanu wojennego od mieszkańców na zawsze – i za kilka dni trzeba było go forsować czołgami i karabinami.

Świtem 14 grudnia, na poniedziałkowej zmianie, zapadła decyzja o strajku. Z jednym postulatem: „uwolnić przewodniczącego NSZZ Solidarność obywatela Jana Ludwiczaka”.

W miarę upływu czasu dopisywano nowe. Dwa kolejne: 1. zniesienie stanu wojennego i 2. pełna realizacja porozumień jastrzębskich. Później dodawano jeszcze inne… Żądanie zniesienia stanu wojennego w drugim dniu jego trwania przekreślał jakąkolwiek możliwość porozumienia. Ale tamtego ranka, przez pierwszych parę godzin, górnicy domagali się jedynie uwolnienia Ludwiczaka. A gdyby go wtedy wypuszczono?

Pytałem wiele osób, w tym przywódców strajku. Wiem, na tak postawione pytanie nie ma dobrych odpowiedzi, ale przychylam się do refleksji Jurka Wartaka: tego dnia strajku by nie było, a później to już jeden Bóg wie, jak potoczyłyby się losy „Wujka”. Więc i nasze.

Janka przewieziono do więzienia w Szerokiej pod Jastrzębiem-Zdrojem. Jednym z przywilejów kilkuset internowanych było oglądanie „Dziennika Telewizyjnego”. A że salka nie mogła wszystkich pomieścić, to podzielono ich na dwie grupy – tę z Jankiem zaprowadzono na dziennik w środę 16 grudnia. Kiedy prezenterzy odziani w wojskowe mundury relacjonowali wydarzenia na „Wujku”, w salce zawrzało i zaciskały się pięści. Szydercze obelgi na widok prezenterów w mundurach odbijały się od szklanego ekranu. Janek starał się uspokoić emocje.

A kiedy padły te słowa, nastała martwa cisza: „Wbrew zakazom wynikającym z przepisów o stanie wojennym grupa nieodpowiedzialnych osób, w tym spoza kopalni, zorganizowała strajk. W dniu 16 bieżącego miesiąca do strajkujących udali się przedstawiciele Wojska Polskiego i prokuratury, którzy przestrzegali przed konsekwencjami kontynuowania strajku. W związku z nieusłuchaniem wezwania i agresywnym zachowaniem się części strajkujących na teren kopalni zostały skierowane siły porządkowe. Funkcjonariusze zaatakowani zostali kamieniami, łomami i kilofami oraz innymi niebezpiecznymi narzędziami. Użyto broni. Śmierć poniosło…”.

O mój Boże! – więzienna salka w Szerokiej zamarła i słychać było tylko ten rozpaczliwy krzyk Ludwiczaka. Potem w swojej więziennej celi szlochał przez całą noc. I w tej rozpaczy zadawał sobie pytanie: dlaczego mnie tam nie było, bo gdybym był, to może…

To pytanie, ta natrętna myśl szła za Jankiem do jego dni ostatnich, a na przełomie lat 80. i 90. poróżniła z kolegami.

Przez 1982 r. Ludwiczak wędrował po różnych więzieniach, ostatnie miesiące spędził w Uhercach i Rzeszowie. Większość internowanych wypuszczono z okazji obchodów 22 lipca. On został. Pod koniec listopada liczył, że górników uwolnią na Barbórkę. Prawie wszystkich wypuszczono, ale on został. Kilka razy podsuwano mu deklarację lojalności – odmawiał. Proponowano paszporty dla całej rodziny w jedną stronę. Nie chciał.

Ale kiedyś powiedział mi, że gdyby miał kolejne święta spędzić bez rodziny, to nie wie, czy nie podpisałby lojalki: tu zima, ciasna cela, a tam rodzinny dom, wigilijny stół, bliscy i kochani… W takich chwilach stawałem się miękki – przyznał.

Bo w takich chwilach nie ma twardych ludzi, nie ma bohaterów.

Na szczęście nie musiał dokonywać wyboru. Na szczęście, bo dzisiaj, kiedy tak łatwo osądza się minione czyny, zjedliby go za to oburzeni krzykacze, których wówczas jeszcze na świecie nie było – albo byli, ale siedzieli w mysich norach.

22 grudnia wieczorem podjechał konwój z Katowic. Tłukli się przez całą noc, w komendzie milicji byli nad ranem, około szóstej. Ludwiczaka odizolowano od reszty, zaprowadzono do szefa katowickiej Służby Bezpieczeństwa płk. Zygmunta Baranowskiego, który na dzień dobry żalił się na swoją niewdzięczną pracę. Że Warszawa suszy mu głowę za krzyż, który pojawił się pod kopalnią, blisko miejsca śmierci górników, z którym władza nie może sobie poradzić. Przestrzegł: jako Ludwiczak możecie pod krzyż chodzić, ale jak was zobaczę w rocznicę wydarzeń, to zamknę. Jesteście wolni, ale co miesiąc musicie się u nas meldować.

I w grudniu następnego roku został zatrzymany pod krzyżem. Za kratami spędził 24 godziny – mocno został pobity. W mieszkaniu, które wiele widziało, przeprowadzano rewizję, szukano wrogich ulotek i podziemnych wydawnictw. Znowu padła propozycja paszportów w jedną stronę.

A przecież Janek pod krzyżem nigdy nie wznosił wrogich okrzyków, nie agitował, nie wzywał do boju. Stał tylko i milczał. Głęboko za pazuchą, w sercu, przynosił ze sobą to pytanie z więzienia: gdybym tu wtedy był…

Na początku stycznia 1983 r. wrócił do pracy w szybach. Jako sygnalista, bez prawa zjeżdżania na dół. Mógł pracować tylko na jedną zmianę i miał zakaz pracy w dni wolne. Dlaczego?

„Byłem obserwowany – opowiadał. – Chodziło o to, żebym nie spotykał się ze zbyt dużymi grupami górników”. Potem rzucono go do kopalnianych warsztatów, gdzie kontakt z dołowymi kamratami był już ograniczony.

Czułą opiekę ubecji odczuwał do sierpniowo-wrześniowych strajków w 1988 r. W styczniu 1989 r. został przewodniczącym Tymczasowego Komitetu Założycielskiego NSZZ Solidarność kopalni „Wujek”. W 1990 r. przeszedł na emeryturę i o przywództwo kopalnianej Solidarności już się nie starał. Przewodniczącym został Mieczysław Pieronkiewicz, uczestnik grudniowego, tragicznego strajku.

Między Ludwiczakiem a nowymi liderami związku trochę iskrzyło. Jankowi odbierano prawo do oceny tego, co się działo w kopalni od 14 do 16 grudnia: co ty wiesz, siedziałeś w pierdlu, co ty wiesz, co tu się działo… Po latach wyjaśnili sobie parę spraw, ale wówczas Janek trzasnął drzwiami: przeszedł na dwa lata do Solidarności` 80 będącej w kontrze do Lecha Wałęsy.

Skąd te iskry? „Kryły się w szukaniu odpowiedzi na moje pytanie: co by było, gdybym ja w tamtych grudniowych dniach 1981 r. był w kopalni? Kilka osób miało pretensje za stwierdzenie, że gdybym był, to jako przewodniczący Solidarności nie dopuściłbym do rozlewu krwi, do tragedii. Mówiłem inaczej: gdybym był, to zrobiłbym wszystko, aby uniknąć tragedii. Śmierć kolegów była tak straszna, że nie sposób było nie pytać, czy na pewno po naszej stronie zrobiono wszystko, aby zapobiec nieszczęściu?”. Ta niepewność towarzyszyła Jankowi już zawsze.

Tym bardziej że: „Przez ponad rok internowania wypominano mi w więzieniach, że tragedia Wujka to moja wina, że śmierć to moja wina, bo stałem się powodem strajku. Bo wcześniej zradykalizowałem kopalnianą Solidarność… A przecież byliśmy łagodniejszym skrzydłem związku. Nie prowadziłem go na Wilno czy Lwów, nie zbierałem do wiader legitymacji partyjnych. Byliśmy zwyczajni. No może trochę ostrzej od innych rozliczaliśmy katowickich notabli, którzy tuczyli się na kopalnianym majątku przy budowie willi w pobliskim Brynowie”.

Dlatego zaczął się zastanawiać, czy śmierć górników, kolegów – z dziewięciu dwóch dobrze znał – obciąża jego sumienie.

„No i czy będąc na miejscu, udałoby mi się zatrzymać śmiertelny bieg spraw? Może w pierwszym–drugim dniu strajku wywieziono by mnie za bramę na taczce, nie wiem, ale przecież musiałem pytać o sens tej śmierci. Nawet w imieniu rodzin, z którymi rozmawiałem. Bo nic dla nich nie znaczył jakiś aresztowany Ludwiczak, jakiś stan wojenny. Liczył się tylko syn, mąż, ojciec… Do końca będę żył z tymi rozterkami”.

Przypominam je, bo nie wszystko o Janku Ludwiczaku powiedziano na pożegnalnej mszy i nad jego grobem. Nie mogłem go pożegnać. Ale ta serdeczna znajomość zostanie w pamięci. Po górniczemu: szczęść Ci Boże, Jasiu.

Jan Ludwiczak. Fot. Śląskie Centrum Solidarności