I po gierkówce, i po kiełbasie

Słusznie miniony czas PRL u jednych budzi obrzydzenie, u innych wstydliwy, głęboko skrywany sentyment. Coraz więcej jego atrybutów znika, odchodzi w niepamięć i to jest fakt, a fakty to najbardziej uparta rzecz pod słońcem, jak dowodził na Patryjarszych Prudach profesor czarnej magii, niejaki Woland.

Ani się nie obejrzeliśmy, a tu po 46 latach zniknęła gierkówka – „Trasa Czynu Żołnierskiego”, słynna socjalistyczna dwupasmowa „autostrada”. Właśnie ruch na jej ostatnich 17 km w okolicach Częstochowy przełożono na autostradę A1, zwaną z kolei „Bursztynową”.

Też ładnie. Tak sobie jednak myślę – co by szkodziło, żeby poszczególne odcinki A1 nazwać imionami wielkich Polaków? W tych swoich rozmyślaniach pójdę karkołomnie dalej, wnosząc je pod rozwagę władz państwowych i samorządowych: żeby blisko 270-kilometrowy odcinek Śląsk (od granicy w Gorzyczkach)–Łódź nazwać im. Edwarda Gierka. Wiem, że wnioskuję na Berdyczów.

Wiem, że tych, u których PRL budzi obrzydzenie, dopadnie odruch wymiotny. A ci chorobliwie sentymentalni uronią łezkę wzruszenia. Nie zważając na emocje jednych i drugich, promuję moją ideę – wszak ani III RP, ani rządy PiS od tego się nie zawalą, a uznanie dla wielkiego budowniczego Polski będzie akuratne. Wielkiego budowniczego, zważcie, nie grzebię się w polityce.

Dalej, za Łodzią i do samego Torunia, można pokusić się już o imię kogoś zupełnie innego, kto być może w obu stronach narodowego sporu będzie budził emocje skrajnie przeciwne. Tych z torsjami ukoją, tych nieprawomyślnie sentymentalnych – zbrzydzą. Czy ja wiem, kto to mógłby być… Może Kaczyński, może Rydzyk – choć ten nawywijał ostatnio ponad miarę i musiałby odczekać na swój odcinek trasy przelotowej ku polskiemu morzu. Wydarte z samych trzewi przeprosiny wymagają czasu, aby odejść w zapomnienie.

Trwają wprawdzie rozmowy, aby dwa święte miasta – Częstochowę i Toruń – jednym wielkim imieniem połączyć, ale na przeszkodzie staje ateuszowska Łódź traktowana w XXI w. jako teren misyjny. Wystarczy spojrzeć na ostatnie dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego i złapać się za głowę – w Łodzi i okolicy wiernych jak na lekarstwo. Czarna niewierna dziura na bursztynowej autostradzie. Zgroza.

A Gierek? Gierek byłby postacią neutralną, na dodatek polskim patriotą, jak go swego wyborczego czasu nazwał sam prezes Jarosław Kaczyński, którego słowa należy pamiętać.

Tak w myślach uzasadniając prawo towarzysza Edwarda do fragmentu A1, pytam jednakże przekornie sam siebie: czy rzeczywiście warto go autostradą honorować? Bo cóż on tak naprawdę tą drogą Polsce dał? Wykładam na swoich szalach argumenty…

Otóż Gierek przede wszystkim sam sobie dał wygodę, bądźmy szczerzy, bo mógł szybciej pokonywać 300-kilometrowy odcinek z Warszawy do domu w Katowicach. I odwrotnie. I to był pierwszy cel zbudowania gierkówki – o czym Polacy wówczas wiedzieli i do dzisiaj pamiętają. Nawet dla pierwszego sekretarza nie można jej jednak było wydzielić z ogólnego ruchu, więc z konieczności wpuszczono na nią maluchy, duże fiaty, autobusy, ciężarówki, kombajny, traktory, nawet furmanki…

A i ruch dwukołowy, w postaci zygzakiem jeżdżących rowerzystów, nie był niczym dziwnym. Wszystko to była, oczywiście, zasłona dymna do ukrycia ww. pierwotnego celu, ale jak już opadła, to było po czym i gdzie mknąć. Bo w pojęciu gierkówki mieściły się też autostradowe odnogi do Łodzi i Krakowa, także szybkie trasy do Bielska-Białej i Ustronia. Planowano wówczas 3 tys. km autostrad i ekspresówek, ale jakoś nam nie wyszło. Do tego po 20 latach, a nawet wcześniej, wiadukty zaczęły się sypać, a estakady, np. w Częstochowie, trzeba było rozbierać i stawiać od nowa.

Wszechobecna socjalistyczna byle jakość – choć w ciągu trzech lat wtopiono w nią 4 mln ton asfaltu, miliony ton cementu, brukowej kostki i wszystkiego, wszystkiego potrzebnego, żeby droga była w miarę równa i w miarę bezpieczna. O tym, że nią nie była, świadczą krzyże po obu stronach dwupasmówki.

Trzeba ją było bez przerwy naprawiać, łatać, zalewać asfaltem, kilka odcinków robić od nowa, trzymać w pionie i poziomie mosty i wiadukty…Gówniany socjalistyczny standard.

A co mamy teraz? A1 spóźniła się przynajmniej o dwa lata, bo już tylko na śląskim odcinku trzeba było wyburzyć kilka wiaduktów z powodu… użycia złego cementu. I na tymże fragmencie w sposób naturalny powstały progi zwalniające, bo w jednych miejscach jezdnie się zapadają, w innych wybrzuszają, co samo w sobie wymusza zdjęcie nogi z gazu. Znaki ograniczające prędkość nie są potrzebne.

Znowu na wielu odcinkach A4, które bardzo często pokonuję – do Krakowa lub Wrocławia – widać, że to autostradowe barachło mało lepsze od niegdysiejszej gierkówki. Wyrób autostradopodobny; a pod Wrocławiem ciut tylko lepszy niż betonówka za Hitlera.

Zaprzyjaźniony budowlaniec drogowy, który w latach 70. i 80. pracował przy autostradach na Bliskim Wschodzie, wspominał kiedyś odbiór jakiegoś odcinka dokonywany przez książąt, szejków, generałów, jednym słowem przez pieprzone arabskie elity. Stawiały one na kokpicie szklankę pełną wody… Nie patrzyli na asfalt czy beton, tylko na naczynie i na licznik. Jeżeli przy 100 km/h i po 100 km nic się nie wylało, to następował odbiór tego kawałka autostrady. To były autostrady pełną gębą!

Czas robi swoje i dzisiaj większość tamtych dróg, jak np. w Iraku, to są sita. „Powiem panu, panie Janku – jak dziś wyjadę z Zabrza i postawię na kokpicie kieliszek, nawet z meniskiem wklęsłym, i kropla mi nie spadnie do Gdańska, to krzyknę z zachwytu: mamy w Polsce autostradę!”.

Każda autostrada jest lepsza niż jej brak, a gierkówka była nieporównywalna z niczym, bo porównywalnych nie było. Miała swój klimat wyrażany egzemplifikacją słynnego powiedzenia: aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej. Miło było patrzeć, jak zadaszony brezentem gastronomiczny stołek z kiełbaskami i grochówką zmienia się w przyczepę kampingową, ta w drewnianą budę ze stolikami nawet w środku, ta z kolei w zajazd, ten znowu w motel z grillem… Można było napić się piwa, zrobić siusiu, przystanąć co parę kilometrów i może nawet skorzystać z usług mobilnych agencji towarzyskich na skraju lasu. Przy okazji kupić grzyby, jagody i wianek czosnku dla uzasadnienia spóźnienia i odczynienia uroku. Trzeba było tłumaczyć dzieciom, dlaczego nie wypada wysadzać mamusi, żeby podwieźć przydrożną miejscową piękność. Nie wypada i już.

Z toaletami nie było problemu, można było zatankować w stacjach paliw na „kurzej stopce”… Gierkówka serwowała pełny asortyment przeróżnych usług, przyzwoitych i tych mniej. Łza się w oku kręci.

Za symboliczny koniec gierkówki nie uważa się nawet przekierowania ostatnio ruchu na A1, tylko demontaż samolotu – restauracji z radzieckiego demobilu w Kościelcu pod Częstochową – odlotowej wizytówki Trasy Czynu Żołnierskiego!

A teraz co? Autostrada osiatkowana, odrutowana, z typowymi MOP-ami co kilkadziesiąt kilometrów. Grzybów nie kupisz, chuci nie ulżysz, potrzeby w zaroślach nie załatwisz, do samolotu rodziny nie zaprosisz… Nic, tylko bezmyślnie pędzisz do najbliższego zwężenia, bo drugą nitkę remontują już po paru miesiącach minionych od przecięcia wstęgi przez premiera czy innego ministra. I wleczesz się, wleczesz – spróbuj wysiąść i zanurzyć się w gęstwinę krzaków…

Można na gierkówkę narzekać, ale dla paru pokoleń Polaków była to droga przyjazna na każdym kilometrze, swojska.

Stąd uprasza się uprzejmie, aby o tym nie zapominać i przynajmniej w nazwie autostrady utrwalić dobre i piękne czasy. Apeluję do tych, którym na wspomnienie tamtych czasów zbiera się na wymioty. Wszak zaciskaliście zęby i ruszaliście w trasę, zagryzając kotletem z jaj. Apeluję do sentymentalnych, którzy dla poprawności skrywają swój sentyment, tęskniąc do tamtej szczęśliwej Arkadii płynącej mlekiem, miodem, węglem, stalą i wódą. Do tych, co grzali ręce i serca przy ulicznych koksownikach w pamiętne grudniowe noce, wierząc, że przyjdzie wiosna i do tych rozgrzanych do białości, choć wkoło był mróz. O serdeczne zachowanie w pamięci Trasy Czynu Żołnierskiego wnioskuję całkowicie apolitycznie.

PS Nie popieram za to forsowanego pomysłu, aby na A1 wpuszczać tylko samochody wyświęcone, jako że nie imają się wypadków – o czym zaświadczałyby winiety – a niepokropione niech czołgają starą gierkówką albo byle czym… Żyjemy w wolnym kraju, żołądki mamy – jak to się za PRL mówiło – takie same, równe, więc do autostrady mają takie same prawa siedzący w pyrkających syrenkach, jak i w skromnych mochabichach.