Zabrzmiała „Moja melodia PRL-u”

Właśnie ukazała się książka Kazimierza Zarzyckiego „Moja melodia PRL- u”. Melodia w tempie i nagłośnieniu niejednostajnym – raz fortissimo, raz całkiem piano. Na prośbę autora wziąłem do ręki batutę i scaliłem utwór, nadając mu brzmienie, za prof. Marią Janion: Każdy ma swoją melodię istnienia…

Zarzycki to postać wielowymiarowa. W maleńkiej rodzinnej wiosce nad Sanem widział oczami dziecka okrucieństwa wojny – także tej na pograniczu polsko-ukraińskim. Z tamtych stron przywędrował na Śląsk, studiował w dzisiejszym Uniwersytecie Ekonomicznym. I wsiąkł.

Brylował w katowickim radiu, niekrótko i niedługo był osobistym sekretarzem Edwarda Gierka – ale do Warszawy nie chciał z nim pójść. Szefował „Wieczorowi”, „Trybunie Robotniczej” i Telewizji Katowice. Chlubnie nie przeszedł weryfikacji stanu wojennego, ale w 1983 r. ówczesne władze ze Zbigniewem Messnerem na czele pozwoliły mu na założenie tygodnika „Tak i Nie”. Dotrwał z nim do historycznego przełomu lat 1989/1990. Na ostatnim zjeździe PZPR z drużyną Mieczysława F. Rakowskiego wyprowadzał sztandar. Był w grupie założycieli Ruchu 8 Lipca – niefortunnej lewicowej alternatywy wobec upadającej partii.

Zarzycki nie kryje swoich lewicowych poglądów. W naszym duecie czasem dochodziło do zgrzytów i mocnych instrumentalnych tonów uderzeń. W finale na naszą prośbę dorzucił swój akord prof. Jerzy Rokita z dbałością o własny, niezależny dźwięk. Autor ma dużo do powiedzenia, czyni to ciekawie, często prowokując i zmuszając czytelnika do ponowienia refleksji nad sprawami, które wydawały się już przemyślane i przegadane. Szczególnie dzisiaj, kiedy obowiązuje narracja o totalnej obrzydliwości czasu słusznie minionego i tych, którzy byli w nim zanurzeni. Kiedy tak łatwo wygumkować z HISTORII niewygodne prawdy lub przerobić je na swoje własne kopyto.

Wkurzył się i pomyślał sobie – kiedy, jeśli nie teraz?

Wykłada kawę na ławę: „Za dużo się tego wszystkiego nazbierało. Tych niejasności, wątpliwości, nieścisłości. Niedopowiedzeń. Wszystko ma drugie albo trzecie dno. Nie ma czasu na rzetelne odpowiedzi. Zresztą – nie padają sensowne pytania. Pytający nie są przygotowani. Nie przejrzeli stosownych dokumentów, nie poczytali, nie pogadali z tymi, co wiedzą. Pytający nie czekają na odpowiedzi.

Wolą spektakl, w którym wszyscy zaproszeni rozmówcy pożerają się wzajemnie. Nie w zaciszu pakamery, nie na stronie – czynią to na wizji. Z samouwielbieniem. Oblizują się po uczcie. Szykują do następnego skoku.

Zarzut nie dostaje możliwości obrony. Dziennikarstwo profesjonalne, zwieńczone obroną postawionej na wstępie tezy – przestało mieć rację bytu. Odeszło w nicość. Oceny niedawno minionych dziejów denerwują powierzchownością i brakiem rozumnej refleksji. Jakże daleko im do historycznej rekapitulacji wyśmienicie i bezpardonowo dokonanej przez Teresę Torańską! Wiem, bo sam jestem z Byłych. Nie mogę się zgodzić z takim biegiem spraw. Byłem jednym z nich. Jednym z tych, którzy przyłożyli rękę do utrwalania tamtego systemu.

Chciałbym podczas mojego rachunku sumienia stanąć w jego obronie. Nie tylko dlatego, że przyszło mi w nim żyć – to jeszcze zostałoby mi wybaczone. Nie miałem wszak na to wpływu. Chciałbym podjąć się obrony mojego zaangażowania. Mojej wiary, że był to system jedyny z wówczas możliwych do przyjęcia. Że przyniósł mojej Ojczyźnie, umęczonej, spalonej wojenną pożogą, wiele dobrego.

Niestety – także i złego.

Wiem, jestem adwokatem diabła. A jednak podejmuję się obrony układu, który nie pozostawiał wyboru.

To znaczy – pozostawiał, a równocześnie, w razie niewłaściwego ruchu – wykluczał. Krnąbrnym niepodporządkowanym zamykał usta najczęściej brutalnie. Z drugiej strony wznosił domy, dawał ludziom mieszkania, zapewniał wikt i opierunek.

To prawda, że ze wstrętem i brakiem tolerancji odnosił się do powszechnie wyrażanego pragnienia wolności. Ale zapewniał opiekę lekarską chorym, wysyłał obywateli na wczasy, ułatwiał start pierwszemu pokoleniu młodzieży z miejskich slumsów, familoków i zagubionych daleko wiosek.

Jak to wszystko zważyć i zmierzyć ? I kto miałby tego dokonać?”.

Ostatnim rozdziałem „Melodii…” jest Alfabet Zarzyckiego: „Czyli rzecz o 52 Personach Godnych i Niegodnych”. Wielu z nich to bohaterowie – i antybohaterowie – książki. Kilku poniżej przedstawiam.

Barbara Blida, polityk.

Basię poznałem stosunkowo późno, przez kolegę Jarosława Pojdę, rodowitego Ślązaka i mojego studenta w Wyższej Szkole Ekonomicznej. Mieszkał w Siemianowicach Śląskich, dość blisko rodzinnego domu Blidów. Choć długo już przebywałem w Katowicach, to ciągle miałem słabość do śląskich znajomości. Wciąż odczuwałem niedosyt śląskości i Basia – lotna, wymowna, bystra – powoli ten mój apetyt zaspokajała. Wysoko wyrastała ponad tradycyjne śląskie kobiety uwięzione w bermudzkim trójkącie: kuchnia, kościół, dzieci.

U Blidów to ona była głową rodziny. Należała do tych Ślązaczek, które wyszły przed typowy szereg. Tak jak Ślązacy: Jerzy Ziętek, Kazimierz Kutz, Tadeusz Pyka czy Wilhelm Szewczyk. Im udało się przebić szklany sufit śląskiej niemożności, którą Kazio Kutz nazywał dupowatością. Niegdyś Basia ostro zareagowała na jakieś zawirowania w jej rodzimej partii, SLD: – Nie ze mną takie numery, honor Ślązaczki mi na to nie pozwala!

Honor Ślązaczki… Żyję z wyrzutami sumienia, że do końca go nie zrozumiałem. Dwa tygodnie przed śmiercią mówiła, że jest nękana, prześwietlana, że ciągle musi się tłumaczyć ze spraw, o których mało wie…Że każda jej złotówka jest pod lupą władzy. Że dostaje pogróżki. Że nie wie, czy wytrzyma te codzienne upokarzania i prześladowania. Nie wytrzymała. Kiedy żegnała się ze mną ostatni raz, powiedziała, że jeśli się to wszystko nie skończy, to ona skończy ze sobą…

Te słowa śnią mi się po nocach, mam do siebie żal, że nie wyłapałem tego sygnału… Zbyłem ją. – Baśka, nie gadaj o takich rzeczach… Ty, śląska siłaczka, ty się boisz?

Niebawem, 25 kwietnia 2007 r., stało się, co się stało. Honor nie pozwolił na to, żeby polityczni szydercy chełpili się widokiem wyprowadzanej o szóstej rano w kajdankach i w świetle kamer śląskiej kobiety. Mam pretensje, także do siebie, że z buńczucznych zapowiedzi ukarania winnych, którzy doprowadzili Basię do tego kroku, nic nie wyszło. Siebie usprawiedliwiam chorobą, która mnie wówczas dopadła. To słabe usprawiedliwienie, mam tego świadomość.

Cimoszewicz Włodzimierz, polityk.

Zaimponował mi tego lata 1989 r. na spotkaniu z Wojciechem Jaruzelskim. Kiedy generał zapytał nas, czy powinien i czy ma szansę zostać prezydentem, Cimoszewicz jako jedyny odpowiedział, że być może szansę ma, ale nie ma moralnego prawa – zważywszy choćby na stan wojenny – ubiegać się o tę funkcję w nowej Polsce. W późniejszych latach właśnie „Cimoszkę”, jak pozwalał o sobie mówić, widziałem w fotelu prezydenta RP. Miał ku temu wszelkie predyspozycje i miał szansę. Niestety, okazał się za uczciwy na to, żeby występować na polskiej scenie politycznej. Dał się ograć służbom i jakiejś dzieweczce. Na dodatek nie została mu zapomniana słynna wypowiedź podczas wielkiej powodzi w 1997 r. – że należało się przed wodą ubezpieczyć. Obraził się na cały świat i niczym żubr schował w swojej Puszczy Białowieskiej. Na szczęście do czasu – w ostatnich wyborach 2019 uzyskał mandat europosła.

Kamil Durczok, dziennikarz, któremu się nie udało.

Śledziłem jego karierę z sympatią, bo nieczęsto się zdarza, że „chłopak ze Śląska” idzie po głównych telewizjach jak burza. Do tego był moim studentem na dziennikarstwie. Z upływem lat zaczęło mnie mierzić coraz bardziej widoczne zadufanie Kamila. Mówiłem mu tak, jak mówiono czasem u mnie w domu: Kamil, wyżej dupy nie podskoczysz… Ale on podskakiwał. Spadł tak boleśnie, że gdyby nie pomocna dłoń żony Marianny, to bez reszty pogrążyłby się w celebryckim bagnie. Marianna go z niego wyciągnęła i pomogła otrzepywać się z brudów. Kiedy jednak na powrót zaczął ciągnąć do błota – zdjęła go ze swojego życia, jak się zdejmuje rękawiczki. Pokazała klasę. A my niebawem zapomnimy, że był zdolny dziennikarz, który nazywał się Kamil Durczok. Po ostatnich wydarzeniach – jeszcze bardziej. Choć rozum chodzi różnymi drogami. Może trafi i do Kamila, czego serdecznie mu życzę.

Gierek Edward, Pierwszy.

Tak sobie myślę i pytam: czy politycy tamtej rzeczywistości – choćby Gierek i Jerzy Ziętek – mieliby szansę przejść demokratyczną weryfikację w wolnych wyborach III RP?

Co do Gierka – mam wątpliwości. Choć przyjechał do Polski z bagażem zachodnich doświadczeń, to przecież jako polityk, bardziej funkcjonariusz partyjny – ulepiony został według innych reguł gry. Może znalazłby dla siebie miejsce w jakichś gremiach związków zawodowych, ale chyba nie w ich czołówce. Większe szanse dawałbym Ziętkowi. Przedwojenny poseł Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem wiedział, na czym demokracja polega, nawet ta w sanacyjnym wydaniu. Dobry administrator i organizator był potrzebny zarówno II Rzeczpospolitej, jak i PRL. Być może nie doszedłby do funkcji wojewody, bo wyborem reprezentanta rządu w terenie rządzą inne prawa. Michał Grażyński też nie został wybrany wojewodą, tylko mianowany czy też narzucony z poparciem Józefa Piłsudskiego. Gierek – postać niejednoznaczna, niejednowymiarowa, przez historię jeszcze nie do końca oceniona.

Adam Gierek, naukowiec, polityk, europoseł.

Adam, najstarszy syn Gierka, to prawie mój rówieśnik. Obserwowałem jego karierę naukową i polemizowałem, a nawet kłóciłem się ze wszystkimi, którzy uważali, że zawdzięcza ją ojcu. To była jego własna droga. Oczywiście, że w wielu sprawach było mu łatwiej. Nie mam wątpliwości, że ówcześni profesorowie Politechniki Śląskiej zabiegali, żeby mieć w swoim zespole asystenta, później adiunkta z takim nazwiskiem. Adam dobrze sobie radził w Polsce i przez kilka lat w NRD, nawet w czasach, kiedy ojca wdeptywano w błoto. Imponuje mi jego konsekwentna obrona dobrego imienia ojca. Przed laty trochę spieraliśmy się o ocenę jego polityki, o dekadę sukcesu – bywało nawet ostro – ale potem znowu nasze stosunki się ociepliły. I tak już zostało. Adam i Jerzy, młodszy syn Pierwszego – siłą rzeczy byli pożądanymi partiami na katowickim matrymonialnym rynku. Adam wybrał Ariadnę Zankowicz, ambitną okulistkę. Ona z kolei wprowadziła w rodzinę Gierków młodszą siostrę Tatianę, laryngologa. Obie osiągnęły w swoich specjalizacjach wielkie sukcesy lekarskie i naukowe. Dzięki nazwisku? Niekoniecznie… Obie piekielnie zdolne i ambitne, a nazwisko, przynajmniej w pewnych latach, ułatwiało drogę do celu. Stan wojenny rozdzielił Adama i Ariadnę. On ułożył sobie dobre nowe życie, a Ariadna pozostała przy nazwisku i też dobrze jej się wiedzie – jako Ariadnie Gierek-Łapińskiej.

Gruba Jerzy, komendant wojewódzki MO.

W każdym zawodzie są ludzie, którzy pewnego szczebla nie powinni przekraczać. Dla własnego i tego fachu dobra. Gruba powinien pozostać przewodnikiem psa i wszystko byłoby w porządku. Poznałem go przez Stanisława Wojtka. Gdyby nie moja silna nić przyjaźni ze Staszkiem, to Gruba nigdy nie zostałby nawet moim dalekim znajomym. Był facetem gotowym na wszystko.

Gdy ciężar obowiązków i związany z tym stres dokuczał mu nadmiernie – kładł się do szpitala. W zaciszu obficie zaopatrzonej separatki tankował przyniesione przez podwładnych dobra. Którejś zimowej, mroźnej nocy podczas próby zaczerpnięcia świeżego powietrza wypadł przez okno z pierwszego piętra wprost na hałdę węgla lub koksu. Amortyzacja doskonała, ale dla ogólnego jego wyglądu nie pozostała bez znaczenia. Nie potrafił wrócić do pokoju tą samą drogą. Toteż w tym właśnie stanie obszedł w piżamie szpital i zadzwonił na nocną dyżurkę. – A pan tu skąd po nocy przyszedł? Kto pan jest? – zapytał portier. – Jak to kto! – żachnął się niski, grubawy mężczyzna, który wyglądał tak, jakby przed chwilą wyjechał z kopalni. – Jak to kto! Jestem pacjentem i komendantem wojewódzkim. Jestem Gruba! Znaczy komendant.

Grudzień Zdzisław, aparatczyk, po Gierku pierwszy sekretarz w Katowicach.

W przypływie szczerości opowiadał mi Edward Gierek, że nie jest prawdą, jakoby Grudzień miał we Francji jakąś komunistyczną przeszłość. Może trochę obracał się w kręgu młodzieżowych organizacji, ale faktycznie był grajkiem weselnym. Akordeonistą. To kolejna z postaci, której życie wyrządziło krzywdę, o czym szeroko opowiadam w książce. Powinien pozostać przy akordeonie.

Kempski Marek, związkowiec, polityk.

Poznaliśmy się, kiedy był przewodniczącym Regionu Śląsko-Dąbrowskiej Solidarności, a ja posłem SLD i lewicowym działaczem. Wspólna troska o dobro Śląska zniosła między nami wszystkie polityczne i historyczne przeszkody. Marek jest z tych, którzy lubią słuchać. Potrafią słuchać. Kiedy polityczni koledzy perfidnie wykopali go ze stołka – udał się na emocjonalne wygnanie. Po czasie wrócił – z konkretnym planem na życie. Skończył politologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i filozofię na Akademii Teologicznej. Marku – chapeau bas. Przed laty lewicowe środowisko czyniło mi zarzuty za zbyt bliskie z nim kontakty. W końcu się wkurzyłem: – Odpierdolcie się, towarzysze! – no i się odpierdolili.

Jestem przekonany, że gdyby Marek miał w głowie wówczas to co teraz, to przy jego umiarkowaniu i rozważnym patrzeniu na życie nasza polityczna scena mogłaby wyglądać inaczej. Nie byłoby wojny polsko-polskiej.

Kwaśniewski Aleksander, wybitny polityk, prezydent III Rzeczpospolitej, przyjaciel.

Olka poznałem bliżej w połowie 1984 r. na jakiejś warszawskiej naradzie. Zabierał głos i mówił językiem, jakiego wcześniej w polityce nie słyszałem. W przerwie podszedłem, żeby mu pogratulować wizji Polski, która była mi bliska. I odwagi. Był świeżo upieczonym redaktorem naczelnym „Sztandaru Młodych”, a ja już okrzepłym szefem „Tak i Nie”. Coś na tym spotkaniu między nami zaiskrzyło. Poznałem bratnią duszę.

Spotykaliśmy się, kiedy był ministrem ds. młodzieży, a potem przewodniczącym Komitetu Młodzieży i Kultury Fizycznej oraz szefem Polskiego Komitetu Olimpijskiego. Z biegiem lat stawał się kumplem do szabli i szklanki. Graliśmy na jednej politycznej nucie. Razem wspieraliśmy Mieczysława Rakowskiego w decyzji „wyprowadzenia sztandaru PZPR”. Wprawdzie na progu tworzenia Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej pierwszego lidera widziałem w Tadeuszu Fiszbachu, ale po nocnej rozmowie z wicemarszałkiem Sejmu czar prysł. Król okazał się nagi i intelektualnie dość miałki. Liderem nowej socjaldemokratycznej formacji mógł być tylko Aleksander Kwaśniewski. Kiedy przekonywałem kolegów do poparcia „Kwacha” – mówiłem o młodości, inteligencji i bystrym umyśle. Potrafił rozmawiać z każdym – a tę wrodzoną umiejętność rozbudował, pracując w dziennikarstwie.

Choć byłem uważany za jednego z ojców założycieli SdRP, postanowiłem odsunąć się w cień. Chciałem mieć czas na próbę sił w biznesie. Bo jak w tamtych latach pożenić aktywność w lewicowej partii z byciem… kapitalistą. Myślenie naiwne, zakotwiczone w poprzednim systemie, ale cóż robić – takie właśnie zagościło w mojej głowie. Olek wiedział o moich dylematach i przekonywał, żebym za długo nie przebywał w cieniu, bo ludzie biznesowego sukcesu będą ojczyźnie potrzebni.

Bliżej poznaliśmy się rodzinnie w 1993 r. w trakcie kampanii sejmowej. Olek jako przewodniczący SdRP wspierał naszych kandydatów. Poznaliśmy wówczas Jolantę, kobietę wyjątkowej klasy, pod której wrażeniem razem z Oleńką pozostajemy. Wówczas SdRP groszem nie śmierdziała, więc Olka po Śląsku woziłem ja i moja córka Marzena. Wieczorami, po ciężkich dniach, razem jedliśmy u nas kolację. Olek był na etapie intensywnego odchudzania. Plasterek sera, kawałek pomidora, jedna oliwka, gorzka herbata… Piwo? Za Boga! W tej parszywej sytuacji nam też nie wypadało obficie przy nim biesiadować. Przymusowy post. Dopiero po odwiezieniu Olka do hotelu rzucaliśmy się do półmisków. W kampanii prezydenckiej 1995 sytuacja się powtórzyła, a po zwycięstwie Kwaśniewskiego moja Marzenka otrzymała od prezydenta żartobliwy „akt nominacji” na majora Biura Ochrony Rządu „za bezpieczną i dobrą jazdę”. Kiedy pod koniec 1999 r. otrzymywałem z rąk prezydenta Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski, to Olek zagadnął: a co słychać u majora?

Nigdy przez lata jego prezydentury nie wykorzystałem tej znajomości, choć spotykaliśmy się przy różnych okazjach. Zachowuję wielki szacunek dla najlepszego prezydenta III RP. W mojej ocenie utwierdzam się coraz bardziej i bardziej. Czuję niedosyt – ten wybitny polityk mógłby działać na korzyść naszego kraju jeszcze aktywniej – na każdym wyższym szczeblu Unii Europejskiej albo Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jeszcze wszystko przed nim.

Miller Leszek, premier. Z partii do demokracji.

Leszek przeszedłby do historii nawet wtedy, gdyby nie powiedział odwiecznej prawdy o mężczyźnie. Poznałem go jeszcze za późnego Gierka, kiedy został świeżym pracownikiem Komitetu Centralnego. Sekretariat dzielił z moim studentem i przyjacielem Zbigniewem Glapą, działaczem młodzieżowym. Miller czuł się zagubiony w Warszawie, cały był nasączony Żyrardowem, gdzie się urodził i wychował. W chocholej fryzurze, z włosami sterczącymi na wszystkie strony świata; w całym jego wyglądzie było coś z młodzieńczej zadziorności i nonszalancji, która nie opuściła go do dzisiaj. Leszek taki był od zawsze. Wtedy widać było, że nie jest to warszawski gładysz, ale przybysz z prowincji. Wyjątkowość jego osobowości była niezaprzeczalna.

Imponował mi swoim życiorysem. Z biednej robotniczej rodziny, opuszczonej przez ojca, kiedy był jeszcze w kołysce, wychowywany przez harującą od rana do nocy matkę. Ministrant, oczywiście. Był robotnikiem w włókienniczej fabryce, uczył się zaocznie. Kiedy już został premierem z ramienia SLD, to mówiłem, że niewielu jest w naszej elicie władzy ludzi, którzy wiedzą, co to czarna robota. Leszkowi to się spodobało, śmielej zaczął się obnosić ze swoim życiorysem. W partii doszedł do pozycji pierwszego sekretarza w Skierniewicach, do Warszawy powrócił w momencie, kiedy PZPR szykowała się do wyprowadzenia sztandaru. Był sekretarzem KC, a nawet przez chwilę członkiem Biura Politycznego. Nie podzielał poglądów Mietka Rakowskiego, że z tej partii nie ma już co ratować – wydawało się, że reprezentuje jej twarde skrzydło. Ale podporządkował się regułom gry.

Nasza znajomość odnowiła się na spotkaniach Ruchu 8 Lipca na Uniwersytecie Warszawskim. Trochę z nami kolaborował, ale bardziej obserwował. Z czasem wszedł w bliższe układy ze Zbyszkiem Siemiątkowskim, Tomkiem Nałęczem, Andrzejem Urbańczykiem, no i ze mną. W wielkich dla SLD dniach był świetnym ministrem pracy i polityki socjalnej, a potem szefem MSWiA. Uważam go też za jednego z lepszych premierów III RP (2001–04). To za jego rządów zreformowano służby specjalne i rozpoczął się proces przystosowawczy do Unii Europejskiej – jako premier stanął na czele Komitetu Integracji Europejskiej. Razem z prezydentem Kwaśniewskim złożyli podpisy pod dekretem potwierdzającym nasze przystąpienie do Unii Europejskiej. A było to 1 maja 2004 r. w Dublinie. Podpisy te przejdą do historii na bank.

Jednak dzień „po” Leszek podał się do dymisji. Nie do końca wiadomo, co złamało „żelaznego kanclerza”. Stawiam na jego honor – dał się ograć w wewnątrzpartyjnych rozgrywkach, obrywał ciosy za gówniane afery – „starachowicką” i Rywina… Może chciał to wszystko wziąć na klatę i osłonić SLD przed nadchodzącymi wyborami. Śmiem jednak twierdzić, że Leszek na czele swojej partii i nadal jako premier wygrałby kolejne wybory. A tak czwarte miejsce, nawet za Samoobroną, nie było porażką, lecz klęską. Zupełnie się pogubił, a jego polityczna kolaboracja z Lepperem doprowadziła mnie do wściekłości, co przy jakiejś okazji mu wygarnąłem. Do SLD wrócił, kiedy była już w rozsypce.

Cóż więcej? Widać było, że nie chodzi mu o krótkotrwałą walkę polityczną i jednorazowy sukces, tylko o model państwa polskiego – w tym zamiarze stawiam go w pierwszym rzędzie dzisiejszych polityków. Było to wołanie na politycznej puszczy. Teraz zwycięzca bierze wszystko mimo ewidentnego braku kompetencji. A przegrani – przegrani pozbawiani są swoich praw, bywa, że pracowniczych. Trzymający władzę mają w rękach instrumenty państwa i bezpardonowo wykorzystują je do zemsty na rywalach. Za wszystko, nawet za historię. Fragment exposé Leszka wydaje się nad wyraz trafny: „Naród, który nie pamięta swojej historii, staje się uboższy. Naród, który nieustannie żyje swoją historią, staje się bezradny wobec przyszłości”.

Prawdziwych mężczyzn poznaje się… Najlepiej o tym wiedziała Anastazja Potocka, sejmowa dama do towarzystwa, która zmieniała swoich zalotników jak rękawiczki. Dziś znowu słyszymy o Leszku Milerze. Jest prawdziwym mężczyzną, nigdy nie kończy.

Paszkowski Roman, generał pilot, przedwojenny oficer, wojewoda katowicki.

Życie moje byłoby uboższe, gdybym na swojej drodze nie spotkał Romana Paszkowskiego. Poznałem go przed stanem wojennym u gen. Jana Łazarczyka – szefa Wojewódzkiego Sztabu Wojskowego w Katowicach. Wcześniej Łazarczyk był dowódcą 1. Dywizji Artylerii WOPK w Gliwicach, a Paszkowski jego przełożonym jako dowódca całych Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Domyślałem się, że częste przyjazdy generała do Katowic nie są przypadkowe ani kurtuazyjne. 16 grudnia 1981 r. gen. Paszkowski pojawił się pod wieczór z nominacją na nowego wojewodę katowickiego. Pierwszy meldunek, jaki mu złożono, powiadamiał o tragedii „Wujka”. Później już na Śląsku nie padł ani jeden strzał. Niegdyś go zapytałem, czy była szansa wcześniejszego przyjazdu? – Gdybym wiedział, gdyby Jaruzelski wiedział… – tłumaczył. Ale nominację odbierał w godzinach, kiedy czołgi forsowały już mur i bramy kopalni.

Poznałem człowieka niezwykłego, w którym zobaczyłem jak w soczewce polskie drogi, polskie losy, po części bliskie mojej rodzinie. Byłem i pozostaję zafascynowany generałem. Urodził się w pierwszym roku I wojny światowej na Lubelszczyźnie w rodzinie zarządcy majątku ziemskiego. Maturę zdawał w korpusie kadetów, stopień oficerski otrzymał po ukończeniu Szkoły Podchorążych Piechoty. Dwukrotnie ranny w kampanii wrześniowej, dostał się do niewoli – całą wojnę spędził w hitlerowskich oflagach. Jego starszym kolegą wojennej niedoli był mjr Józef Kuropieska.

Po wyzwoleniu wrócili do kraju i wstąpili do Wojska Polskiego. Wraz z wieloma innymi oficerami został w 1951 r. aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz państw zachodnich. Paszkowski wyszedł z więzienia w 1955 r. i po rehabilitacji wrócił do wojska. Gen. Kuropieska, wcześniej skazany na karę śmieci, zwolniony został rok później. I dalej z oddaniem służyli tamtej Polsce na najwyższych stanowiskach dowódczych w kraju.

Opowieści Paszkowskiego słuchałem u nas w domu jak sztubak, z wypiekami. To wszystko działo się tak niedawno. A opowiadał o sobie człowiek o wielkiej kulturze osobistej, starannie wykształcony w przedwojennych szkołach i starannie wychowany w dobrym ziemiańskim domu. Jeżeli on postawił na nową powojenną Polskę, to dlaczego ja miałbym się wstydzić dzisiaj swoich wyborów?

Generał znakomicie znał się na ludziach. Wraz z nim władza na Śląsku przeszła w jedne ręce. Najważniejszy nie był już komitet partii z pierwszym sekretarzem ani komendant wojewódzki milicji. Spacyfikował całe to milicyjne i esbeckie towarzystwo, które od pierwszych dni stanu wojennego pobrzękiwało szabelkami. Teraz rządził wojewoda. Przyznaję też generałowi wielką rolę w spacyfikowaniu Katowickiego Forum Partyjnego. Byłem w tym dziele przyjaznym generała suflerem.

Rakowski F. Mieczysław, dziennikarz, polityk.

Od kiedy w latach 50. pojawiła się w domu „Polityka”, wychowywałem się na tym tytule, a nade wszystko na publicystyce Rakowskiego. Ta gazeta ukształtowała moje poglądy.

Mieczysława poznałem bliżej, kiedy prowadziłem „Tak i Nie”. Łączyła nas praca w sejmowej Radzie Społeczno-Gospodarczej, której przewodniczył jako wicemarszałek. Uważany za rewizjonistę, atakowany przez partyjny beton, stawiany do pionu przez towarzyszy – pełnił od początku „Polityki” rolę drogowskazu dla partyjnych reformatorów. Pamiętam, że po cyklu materiałów „Dobry fachowiec, ale bezpartyjny” rozpoczęła się poważna dyskusja o polityce kadrowej. Wyraźnie ograniczono ekspansję partii na wszystkie stanowiska w kraju. A cykl „Uczyć się, choćby od diabła” – znakomicie upowszechniał zachodnie rozwiązania techniczne i organizacyjne. Także szerzył wiedzę o wzorach demokracji w ogóle. Rakowski miał odwagę o tym mówić i pisać, a „Polityka” pod jego kierownictwem była gazetą na wskroś socjaldemokratyczną. Stąd kiedy pod koniec 1989 r. zaczęła w PZPR kiełkować myśl o zakończeniu historycznej roli partii, to bez wahania Mietka poparłem. Uważałem, że dalej i szerzej patrzy na interesy Polski. Broniłem jego decyzji o wyprowadzeniu sztandaru, jeszcze zanim ją oficjalnie ogłosił i później – kiedy był już za to przeklinany. Uważam, że to on utorował drogę dla polskiej demokracji, choć w naszym wykonaniu bywa ona kulawa. Mietka Rakowskiego zaliczam do osób, których poznać miałem zaszczyt – a ta lista nie jest wcale długa.

Religa Zbigniew, profesor, mocarz kardiochirurgii.

Poznałem Religę przez mego krajana i przyjaciela jeszcze z czasów licealnych prof. Stanisława Wosia, wybitnego kardiochirurga. To było krótko potem, jak docent z Warszawy objął Katedrę i Klinikę Kardiochirurgii Wojewódzkiego Ośrodka Kardiologii w Zabrzu. Talent, doświadczenie, wizja i odwaga – tak Woś charakteryzował kolegę, ciut tylko starszego od nas. To w połączeniu ze znakomicie wyposażonym WOK – dzisiaj Śląskie Centrum Chorób Serca – musiało dać efekty. Pod koniec 1985 r. Religa dokonał pierwszego przeszczepu serca. Sukces gonił sukces. Zbyszek palił jak lokomotywa, a i w piciu się nie oszczędzał – lubił być w stanie dobrego rauszu. Na komentarze tego stanu – machał ręką.

Bliżej poznaliśmy się w końcówce lat 80., kiedy byłem szefem katowickiego PRON, a Zbyszek jednym z aktywniejszych członków. W „Tak i Nie” wielokrotnie domagaliśmy się dla niego profesury, ale coś stało na przeszkodzie. Styl życia i bycia, długoletni pobyt w klinikach USA? Dopiero w 1990 r. został profesorem Śląskiej Akademii Medycznej, a po pięciu latach – belwederskim. Po powrocie Zbyszka do Warszawy spotykaliśmy się, choć niezbyt często. Był już ministrem zdrowia i opieki społecznej, kiedy wyznał, że zaczyna liczyć swoje dni. Wykryto guza lewego płuca. Słuchałem ze łzami w oczach. – Daj spokój, cudów nie ma – wierz zatwardziałemu ateiście. To było ostatnie spotkanie ze Zbyszkiem Religą.

Szczepański Maciej, dziennikarz, prezes, „Krwawy Maciej”.

Nie lubiliśmy się. Kiedy zostaliśmy sobie przedstawieni i Szczepański wyciągnął dłoń, powiedział: – Cała przyjemność po mojej stronie. Kiedy ja podawałem mu swoją, pomyślałem: – Tak mi się zdaje.

Nie lubiliśmy się ze wzajemnością. Próbowałem umniejszać jego postać w oczach Gierka, jak tylko nadarzała się ku temu okazja. Nie było to łatwe, bo obydwaj to chłopcy z Sosnowca. Coś jednak uzyskałem. Szczepański był przekonany, że pójdzie z Gierkiem do Warszawy z pierwszą jego ekipą. Na prezesurę w Komitecie ds. Radia i Telewizji musiał jednak poczekać. Przez prawie dwa lata przebierał nogami, żeby zluzować Włodzimierza Sokorskiego z ekipy Władysława Gomułki. Z marszu zwolnił z Radiokomitetu ponad tysiąc osób, co przykleiło do niego przydomek „Krwawy Maciej”, a Jerzy Urban zaczął szeptać na warszawskich salonach, że przyszedł „wielki pierd”. Nie lubiłem Macieja za to, że gardził ludźmi – najpierw tutaj, a potem w Warszawie. Jeszcze w Katowicach kazał na Sylwestra wydać dla wybranych towarzyszy i dziennikarzy „Porno Trybunę”. No i wybuchł skandal, bo aparat partyjny zamierzał uchodzić za bardziej ortodoksyjny i bardziej święty niż sam papież. Zwalił potem wszystko na kogoś innego i umył łapy.

Gdy pamiętnego sierpnia 1980 r. ochotniczo wystąpił z odezwą władzy do narodu – stał się symbolem zniewolenia. Przez lata uważany był za wielkiego gracza politycznego. Ale gdy Gierek zaczął chwiać się w posadach, postawił na złego konia – na Grudnia. I choć w późniejszych latach dochowywał wierności pomiatanemu Gierkowi, to dużo wcześniej z Grudniem przegrał wszystko. Bardziej niż inni z jego ekipy. Przesiedział kilka lat w więzieniu, choć potem okazało się, że tylko mała część zarzutów była zasadna. Po wyjściu zza krat zaproponowałem mu pracę w „TiN”. Odmówił. Drugą rękę podał mu Mariusz Walter, twórca II programu TVP. Walter był już szefem holdingu ITI z koncesją od rządu na sprowadzanie zachodniego sprzętu elektronicznego i dystrybucję filmów wideo. Maciej był z tych, którzy wyciskają życie jak cytrynę. A potem zjedzą i ją.

Wsiewołod Wołczew, „prawdziwy komunista”, lider Katowickiego Forum Partyjnego.

Jeszcze śni mi się po nocach. Powinniśmy dziękować na górze komu trzeba, że stan wojenny w Polsce nie obrósł u władzy takimi ludźmi jak Wsiewołod. Byłem jego osobistym wrogiem, czyli wrogiem rewolucji socjalistycznej. Przypominam go, bo był groźny. Zamiast tłumaczyć, dlaczego – przytaczam jego społeczno-polityczne credo, zawarte na stronie internetowej w latach nie całkiem odległych. Credo, a może testament, Wołczew zmarł bowiem dwa lata po upadku ZSRR. Może z rozpaczy po świecie, który dla niego był krainą szczęśliwości.

Towarzysz. Życie i poglądy doc. dra hab. Wsiewołoda Wołczewa.

Bezpośrednią siłą społeczną, która zdecydowała o przekształceniu rewolucji socjalistycznej w burżuazyjną kontrrewolucję, była potężna uprzywilejowana warstwa zarządzająca. Swoje egoistyczne interesy realizowała ona kosztem mas pracujących i zahamowania rewolucji socjalistycznej (…)

W Polsce uprzywilejowana warstwa zarządzająca podporządkowała sobie PZPR, związki zawodowe i wszystkie inne organizacje systemu politycznego, tolerowała istnienie opozycji antysocjalistycznej i wielokrotnie korzystała z poparcia Kościoła katolickiego. W rezultacie mieliśmy do czynienia z dwoma ośrodkami antysocjalistycznej kontrrewolucji. Jeden – skupiony był wokół tzw. opozycji antysocjalistycznej, a drugi – usadowiony w oficjalnych strukturach władzy politycznej.

Do formalnego porozumienia obu tych ośrodków antysocjalistycznych doszło przy „okrągłym stole”, choć faktycznie współpracowano wcześniej od wielu lat. Uprzywilejowana warstwa zarządzająca najpełniej reprezentowana przez ekipę Jaruzelskiego przekazała jawnej kontrrewolucji władzę polityczną w 1989 r., a obecnie doradza i sekunduje ekipom solidarnościowym w rozkradaniu majątku narodowego i ograbianiu ludzi pracy z socjalno-ekonomicznych i politycznych zdobyczy…

Bez komentarza.

Ziętek Jerzy, generał, wojewoda, który ze swojego stylu zarządzania uczynił sztukę. Jorg.

Cokolwiek by powiedziano o Wielkim Jorgu – zawsze pozostanie niedosyt i tajemnice, ginące w mroku jego i naszych dziejów. Przedwojenny poseł Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, włodarz Radzionkowa, gdzie rozpędzał komunistyczne demonstracje. – Bo, synek, szły bez zezwolenia! Inteligent po świetnym przedwojennym liceum. Nie miał prawa przeżyć w Związku Radzieckim ani chwili dłużej niż ci z Katynia, Miednoje, Ostaszkowa… Przeżył. Jakim kosztem?

Do Andersa się nie wybierał. Przywdział mundur oficera Ludowego Wojska Polskiego, w którym wrócił na Śląsk w stopniu podpułkownika. Kiedy z racji przedwojennego życiorysu palił mu się grunt pod nogami – zapraszał na katowickie biesiady frontowych przyjaciół, czynnych generałów Armii Radzieckiej. Tym z UB, SB i partyjnym aparatczykom z bezsilności opadały szczęki.

Kiedy pytaliśmy Jorga o coś, na co nie chciał odpowiedzieć – nie odpowiadał. Chmurniał. Rozumieliśmy, że nic nie wskóramy. Nie pytaliśmy więcej.

Wypada zapytać: po cholerę Zarzycki ciągnie tę swoją cholerną melodię? Gwiżdże ją sobie bezczelnie teraz, kiedy inni ślady swoich związków z PRL puszczają z dymem? Odpowiem, pogwizdując razem z nim: w imię historycznej prawdy. Tak było! Ta prawda ma to w sobie, że nie da się jej wymazać czy nawet zmienić. Historia jest niepoprawialna. Trzeba z nią żyć.