Dron wielkanocny

W Wielki Piątek na trawniku sąsiada przysiadł dron. Razem z sąsiadem patrzyliśmy z okien jak sroki w gnat, z rozdziawionymi ustami. Znak, czy co… Najważniejsze to dojść do prawdy. Pytam więc: spadł czy wylądował? Sąsiad wydedukował: spadł, leży na plecach. Postanowiliśmy zbliżyć się do napastnika, bo ciekawość stanęła ponad strachem. Na wszelki wypadek wzięliśmy grabie.

Jeszcze dwa–trzy wieki temu na świecie, a u nas nawet jeszcze dzisiaj – byłby to cud. I Dzień Nadzwyczajny, i zdarzenie na trawniku niecodzienne. Nie tej miary wprawdzie co cudowny wizerunek Matki Boskiej na kuchennym oknie zabrzańskiego familoka sprzed 23 lat z okładem – ale zawsze. Wszak my tu, na pragmatycznym Śląsku, wciąż spotykamy duchy Husa i Lutra. Oczywiście – w sprzyjających tym spotkaniom okolicznościach.

Wracam więc do grabi, z którymi ruszamy na drona. Na bezpieczną odległość, gdzieś półtora metra. Żadnej reakcji. Jak nieżywy. Natychmiast dostaliśmy szwunku. Wszak to żaden zabójczy wielotonowy dron, jakich używają USA, Rosja i Izrael. Takie g… średnicy około metra. Chciałem się przyjrzeć z bliska, bo taki statek powietrzny powinien posiadać numery identyfikacyjne, ale sąsiadka, zarazem właścicielka trawnika, krzyknęła z okna: – Ani się waż! Może mieć na sobie jakieś zarazki

Byłem pewien, że miała na myśli jedne zarazki. Mąż sąsiadki, asekurant, też omijał drona na długość swoich grabi. Jasna cholera, coś trzeba z tym paskudztwem zrobić… Bez pół litra nie razbieriosz – usłyszeliśmy zza płota. To drugi sąsiad, który na wszystko ma to jedno lekarstwo. Sąsiadka zgasiła nasze nadzieje: – Ale cholera, przecież nie można się gromadzić

Fakt faktem. Uradziliśmy więc, że starszyzna sąsiedzka rozwiąże problem korespondencyjnie. Na balkonach, zza żywopłotu… Będzie to też swoisty poligon przedwyborczy. Zdrowo i bezpiecznie.

Do sąsiedzkiego zgromadzenia dołączył kolejny sąsiad, który arbitralnie uznał, że dron należy do Służby Ochrony Kolei. Niedaleko przebiega linia towarowa, którą od czasu do czasu jeżdżą pociągi z węglem. W te i we w te. W czasach kiedy nie było jeszcze 500 plus, zdarzało się, że kupowano w seksszopach dmuchane lalki i rzucano je nocą przed lokomotywy. Maszyniści naturalnie hamowali, w tym czasie niewidzialne ręce otwierały burty wagonów i węgiel sypał się tonami. Kolej postanowiła więc śledzić ruch pociągów dronami. Swoje też zrobiła ciepła zima.

Ale na mnie kolejowe pochodzenie drona jakoś nie podziałało. Zabrałem z balkonu głos, że bardziej mi to wygląda na własność partii rządzącej, która z lotu ptaka sprawdza, czy mamy na bramach i drzwiach skrzynki do głosowania. Rozgorzała dyskusja, czy skrzynki powinny być zamknięte, choćby na kłódkę. Bo do tej pory nie miały jakichś specjalnych zabezpieczeń; często też się zdarzało, że po sąsiedzku odbieraliśmy listy. No, ale przy głosowaniu na naszego prezydenta takie niezabezpieczenie będzie niedopuszczalne. Można byłoby podważyć wynik. A wiadomo – najważniejsze jest dojść do prawdy.

Pojawił się kolejny sąsiad, któremu udało się przyjechać na święta z Niemiec, konkretnie z Halle w NRD. Zaczął narzekać, że za Chiny Ludowe nie może kupić w Polsce drożdży. Gdyby wiedział, to przywiózłby zza Odry. Jego narzekanie w sprawie drożdży zainteresowało wszystkich i tym samym przeskoczyliśmy na nowy temat. Nowy, a jakby stary, sprzed dobrych kilkudziesięciu lat. Co jest najmocniejszą w Polsce walutą na trudne czasy? Bimber, rzecz jasna! A do bimbru potrzebne są drożdże, a nie jakiś papier wartościowy, którego NBP ma nieprzebrane wprost ilości! Sąsiad, któremu spadł dron, fuknął: – Stary, zmierzaj do konkluzji… – Problem w tym, że może to być dron z czujnikiem zapachowym wyczulonym na bimber… Maszyna policyjna. Logika podpowiada, że to ma sens – jak ktoś w stanie wojennym mieszkał w bloku, to wie, w czym rzecz.

Wmieszał się kolejny sąsiad, konkludując, że to niemożliwe, by władza przed świętami i wyborami prezydenta Dudy wykręcała Polakom takie numery.

Zaczęło się ściemniać… Sąsiadka chyłkiem i całkowicie nielegalnie wróciła z kościoła. Przekazała, że proboszcz prosił właścicieli kabrioletów, by podjechali w sobotę pod kościół – to on z wikarymi będzie z bezpiecznej odległości święcił koszyki. Tylko skąd na gwałt weźmiemy kabriolety? Ten z NRD rzucił, że to może być dron ze święconą wodą… Sensu tej sugestii trudno odebrać i rozmowa właśnie szła w tym kierunku – można byłoby ją ciągnąć do nawet przez całe święta… Niestety, na uliczce pojawił się czarny mercedes.

Czułem, czułem, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Jakby z zaświatów wyłoniła się czarna wołga, która tyle zła naszemu krajowi wyrządziła.

Z mercedesa wystawała głowa mieszkańca na pierwszy rzut oka nowych domów. Głowa krzyczała: – Sąsiedzi, czy gdzieś nie zawieruszył się u was nasz dron? A jakby tak, to co? – zapytałem hardo. – Synowi kupiłem na świąteczny prezent, na zajączka, ale nie potrafi pilotować i płacze, że gdzieś w tych okolicach mu się stracił…

Zapadła konsternacja. Masz… Tyle pięknych teorii snuliśmy na temat drona, tyle się korespondencyjnie gorzałki posmakowało, a tu facet twierdzi, że syn niekumaty i prostego drona nie potrafi pilotować. Trudno – najważniejsze, że doszliśmy do prawdy.

Sąsiad się wkurzył: a zabieraj pan ten złom i zabierz się za kształcenie syna. Ten z mercedesa ustawił drona w pozycji startowej, wyjął coś w rodzaju dżojstika, poderwał maszynę do góry – i poleciała nad torami w kierunku nam nieznanym. Cud mniemany.

I tak zakończyło się przedświąteczne życie towarzyskie.

A w święta to już poważna sprawa. Każdy będzie indywidualnie dochodził do swojej prawdy. Powodzenia i serdeczności.