Dokąd poszła dusza Kutza? – zapytano na pogrzebie
Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma
Wisława Szymborska
Jeżeli pogrzeby bywają pouczające, to niewątpliwie takim było pożegnanie Kazimierza Kutza w Katowicach minionego poświątecznego piątku. Przez większość swojego życia chodził w szatach agnostyka i nie zdjął ich w ostatnich latach mimo choroby i cierpienia. Nie rzucił się w ramiona Pana Boga, jak to często w takich chwilach bywa. Tak na wszelki wypadek.
Bliskim sąsiadem Kutza na cmentarzu przy ul. Sienkiewicza jest Wojciech Kilar, dobry przyjaciel Kazia i kompozytor muzyki do jego filmów. Kilar sporo lat przeżył z taką filozofią: jestem katolikiem, staram się wierzyć w Niebieskiego Szefa, ale… Potem „ale” odrzucił i z wątpiącego stał się żarliwym Jego wyznawcą.
Pogrzeb miał charakter świecki, ale przyszli Kutza pożegnać osobiście i wielki arcybiskup senior Damian Zimoń, i całkiem zwyczajny ksiądz Piotr Brząkalik, proboszcz parafii w Katowicach-Szopienicach, w której reżyser przyszedł na świat i gdzie po kolei przekraczał wszystkie katolickie progi. Aż zatrzymał się, pomyślał chwilę i powiedział: Jestem od Kościoła daleko. Ale nie ma między nami gwałtownego konfliktu.
Tak relacjonował swój stan ducha Aleksandrze Klich z „Gazety Wyborczej” w dniu 78. urodzin: „Doceniam religię jako element śląskiej tożsamości. Czasami arcybiskup Damian Zimoń pochwali mnie za to, co robię dla Śląska. Bardzo to sobie cenię, a arcybiskupa szanuję”. Szanowanie było odwzajemniane. Abp Zimoń powiedział na pożegnanie, że Kutz dał mu niezwykle ciekawą interpretację biskupiej funkcji w Kościele: – Wszystkie swoje książki, które mi przynosił, podpisywał jednakowo: „arcyludzkiemu arcybiskupowi”. Uczył mnie tej ludzkości, człowieczeństwa.
Zasadnicze pytanie o duszę Kutza padło po słowach ks. Brząkalika, który przypomniał, co on sam mówił o sobie: że chociaż nie wierzy i nie modli się, to ostatnie pół godziny przed snem poświęca na swoisty rachunek sumienia. Na wypadek spotkania z Niespodziewanym. Mądry, całkiem zwyczajny ksiądz uprościł sprawę po swojemu: – Czyż tym Niespodziewanym nie jest właśnie sam Bóg? Wykluczając wykluczenie tej możliwości, dobry proboszcz puścił ostatnie ziemskie oko do swego niepokornego parafianina, zostawiając tym samym uchylone drzwi dla tych, którzy mają nasze sprawy w swojej gestii. W wielkim tłumie usłyszałem za plecami wyszeptane pytanie: to dokąd poszła dusza Kutza?
Na rozmowy z „Niespodziewanym Czymś” natknąłem się we wspomnianym już parę zdań temu urodzinowym wywiadzie z Aleksandrą Klich. Dalej było coś o transcendencji, czyli o „bycie absolutnym poza rzeczywistością poznającego”. No, padło to Oli pytanie: Wymknęło się panu słowo „transcendencja”… Dla ateisty to pojęcie nie powinno istnieć! Kutz nie chce być zaliczany do ateistów i podkreśla to kolejny raz, zaprzeczając zaszufladkowaniu, które narzuca tzw. opinia publiczna. Starannie szuka właściwej odpowiedzi, żeby określić swojego „Niespodziewanego”: „Słowa transcendencja nie rozumiem w kontekście istnienia Boga. Ja tylko wierzę w porządek świata, że materia jest jakoś uporządkowana według jasnych zasad. W nich jest sens i sens naszego przebywania w świecie”.
Ten odwieczny porządek ludzie nazywają Siłą Wyższą, Opatrznością, co odważniejsi – Bogiem, ale nie o tym moje dzisiejsze refleksje – na cóż zresztą mogłyby się zdać? Pytanie było proste: gdzie jest dusza Kutza? Nieśmiertelna – żeby było jasne. Dusza zajadłego agnostyka – bo jakby Kutz w ostatniej chwili pojednał się z Bogiem, to problemu by nie było. A teraz jest.
Grzebię w rozważaniach Bertranda Russella, który obwieszcza takie wnioski: Chrześcijanie twierdzą – wiadomo, że Bóg jest. Ateiści – wiadomo, że Boga nie ma. Agnostycy wydają się najsprytniejsi – przyjmują, że nie ma dostatecznych podstaw, aby potwierdzić istnienie Boga lub temu zaprzeczyć. To gdzie udała się dusza Kazia, który w uproszczeniu twierdził – można by lekko skonstatować, gdyby rzecz nie była arcypoważna – że na dwoje babka wróżyła?
Gdzie trafi dusza tego cudnego faceta, który mawiał: „Jestem chrześcijaninem pogańskim. Mierżą mnie płytkie objawy tandetnego polskiego katolicyzmu, bo to nie ma nic wspólnego z wiarą. Polacy nawet nie potrafią się modlić. Jedyny, który to umiał, to Jan Paweł II. A Kościół to przecież nie miejsce demonstracji, ale skupienia, spotkania z… no z Bogiem. Refleksji, kontemplacji. (…) Jestem wyznawcą wiary w przyzwoitość. Kościół nie jest mi do tego potrzebny. Chciałem być artystą, potrzebowałem wolności. Nie chciałem być przeciętny. Po cholerę mi przeciętność? Po co rodzić się, żeby być przeciętnym! Przecież każdy może być nieprzeciętnym. A Kościół zniewala i wtłacza w tę przeciętność. (…) Utrwala nudę. Ten Kościół jest ponury, nie można w nim się śmiać. Ksiądz przebrany w cudowne szaty czyni jakieś obrzędy, często bredzi na kazaniach albo politykuje. To nie służy ani skupieniu, ani refleksji”. Gdyby tak widziany przez Kutza Kościół miał decydować o jego duszy, to w kwestii raju miałby przesrane. Tak zresztą sam mówił.
Ale przecież jest jeszcze „Niespodziewane”…
W święta czytałem książkę Tomasza Ponikły „Józef Tischner. Myślenie według miłości. Ostatnie słowa” – a w niej przejmujące studium bólu i okrutnego cierpienia człowieka dotkniętego śmiertelnym rakiem krtani. Jedne z ostatnich słów, jakie zdołał wykrztusić wielki filozof, brzmiały: „Nie uszlachetnia… Parę lat temu Kazia dopadł rak prostaty. Wcześniej w męczarniach i nieludzkich boleściach umarła na nowotwór jego siostra: mówiła straszne rzeczy o życiu i prosiła Boga, żeby ją zabrał”.
„Ja na taki scenariusz się nie nadaję – mówił Kutz „Newsweekowi” pod koniec 2014 r. – Moje życie jest moja własnością i jeśli będzie trzeba, będę wiedział, co zrobić. (…) Uważam, że wolny człowiek ma prawo do dysponowania własną śmiercią. Żyje się raz i jeśli podejmowało się w życiu poważne decyzje, brało się ich konsekwencje na klatę. Jeśli przeżyło się wiele sukcesów, wiele klęsk i jest się człowiekiem spełnionym – to ma się prawo do własnej puenty”.
Ktoś, kto zarządza wielkimi rzeczami, wziął sprawę w swoje ręce i Kazio nie musiał podejmować decyzji o dobrej śmierci – stan ciała i ducha zrobił to za niego. Tym samym zachował prawo do własnej puenty. Nikt nie wie, gdzie się to podsumowanie odbywa. Gdzie jest dusza Kutza?!
Szemrane cicho pytanie z cmentarza nie dostało odpowiedzi. Co było do przewidzenia. Tischner, który już wszystko wie, z tajemniczym uśmiechem podpowiada: wszędzie.
W morzu pięknych słów, którymi żegnano Kutza, puenta należała do Adama Michnika: „Dla tej przyjaźni warto było się urodzić!”.
Kazimierz Kutz spoczął w sąsiedztwie Wojciecha Kilara, Henryka Mikołaja Góreckiego, o rzut beretem od Zbyszka Cybulskiego, Krysi Bochenek, Jerzego Dudy-Gracza… I w sąsiedztwie setek innych śląskich Siłaczek i Siłaczy. Niech wszyscy na nas cierpliwie czekają.
Komentarze
Faktycznie, Kutz ma na cmentarzu nie byle jakie towarzystwo. A gdzie poszła Jego dusza? Tego nikt z żyjących nie wie.
Do piekła? Do lewackiego nieba?
dusza – jak to dusza. Hula po lakach niebianskich z polnagimi anielicami. Byc moze za jej przyczyna po niebie przetacza sie tubalny smiech Wielkiego Kpiarza. Jedynie my, ludzie, bawimy sie w osadzanie, doklejanie latek i wkladanie do szufladek. Poprawiamy sobie tym samopoczucie.
Gdyby na świeckim pogrzebie Kazimierza Kutza nie było arcybiskupa seniora oraz szopienickiego proboszcza, albo pomodlili się nad grobem artysty już po ceremonii, nie byłoby pewno powyższego tekstu. Ale świecki mistrz ceremonii dopuścił ich do mikrofonu na cmentarzu. Jeszcze przed złożeniem urny do grobu. I padły słowa, jakie księża zwykle wypowiadają w trakcie religijnych pożegnań. Fakt, artystę Kutza żegnali rozmaici ludzie. Przyszli dla niego samego, a nie ze względu na charakter ceremonii. Byli ludzie wierzący rozmaitych wyznań, bezwyznaniowcy, agnostycy i ateiści. Żegnali wyjątkowo barwnego artystę, reżysera filmowego, telewizyjnego i teatralnego, śląskiego polityka, parlamentarzystę, pisarza i publicystę. Żegnali człowieka, z którym wielu miało jakieś swoje oczekiwania, a czasami i rachunki, nie dokończone rozmowy i dyskusje.
Czy obecność na pogrzebie księży, którzy osobiście znali taką wielostronną osobowość oznacza, że oto mieliśmy do czynienia z ureligijnieniem ceremonii i takim religijnym stempelkiem na drogę ku wieczności? I czyje pytanie usłyszał redaktor – gdzie jest dusza Kutza? Anioła stróża, który podobno podąża za każdym wierzącym katolikiem? A może równie wiernego diabła, dla którego ludzka, katolicka dusza ma być trofeum czarcich starań? A może to były dusze spoczywających na cmentarzu przyjaciół pana Kazimierza? Tego redaktor jednak nie rozstrzygnął.
Byłem ciałem i umysłem na tym pożegnaniu. Słyszałem wszystkie słowa wypowiedziane przez dopuszczonych do zabrania głosu. Pytania o duszę nie usłyszałem, nawet nikt z otoczenia go nie powtórzył. Może to efekt ateistycznej głuchoty? Natomiast jednego jestem pewien, chociaż nie wiem, czy mogę użyć słowa duch, jako elementu transcendentnego? Bo moim zdaniem duch, a może właśnie dusza Kazimierza Kutza pozostały w jego dziełach, tych do oglądania i tych do czytania. Może tam trzeba poszukać, redaktorze?
zak1953 – wiem, gdzie i w czym tkwi (pozostała z nami) dusza Kutza. Ale dziękuję za kropkę na”i”.
Moja wirtualna dusza bedzie zyła dalej na FB.
Jest oczywiste że inteligentny szłowiek przemyśla pewne rzeczy aby nie „pleść co mu slina na jezyk przyniesie” ale nazywanie tego „rachunkiem sumienia” jest nieporozumieniem.
Piekny i pouczajacy tekst
Pana Gospodarza.
Jakos tak sie stalo, ze odeszlo dwoch
wspanialych ludzi, ktorych nikt nie zastapi: Kazimierz Kutz i izraelski pisarz Amos Oz.