Wincenty Pstrowski – górnik anonimowy

Czy mógł pójść śladem Mateusza Birkuta? Kto wie…

Wszystko wskazuje na to, że w Zabrzu uratowany zostanie przed dekomunizacją Pomnik Wincentego Pstrowskiego – tak, tak – tego samego górnika, który 27 lipca 1947 roku rzucił słynne hasło: „Kto wyrobi więcej ode mnie?”. Pstrowskiemu chodziło o wyrąbanie większej ilości węgla, żeby zarobić na dom i liczną rodzinę, ale w masy poszło ogólne: wyrobić. I tym samym zapoczątkował – chociaż nie wiemy, czy tego chciał – socjalistyczny wyścig pracy.

Z monumentu, odsłoniętego na początku 1978 roku, zniknąć ma tylko wiadomość, komu go fundują wdzięczni mieszkańcy województwa katowickiego. W zamian przykręcona zostanie tabliczka obwieszczająca prawdopodobnie, że to Pomnik Górniczego Trudu. Pomnik – dzieło prof. Mariana Koniecznego (tego od Nike) – stanie się własnością niedalekiego Muzeum Górnictwa Węglowego i będzie jego eksponatem. Wierzyć się nie chce, ale wśród inicjatorów takiego rozwiązania są zabrzańscy radni PiS. Decyzja lada dzień – w uzasadnieniu podniesiony zostanie argument, że Pstrowski na pomniku stał się jednym z rozpoznawalnych symboli Zabrza. Miasta, które dwieście lat temu wyrosło na węglu i było z nim na dobre i złe związane.

Wojewoda śląski, Jarosław Wieczorek, może takie rozwiązanie proponowane przez władze miasta przewrócić – ma czas do końca miesiąca. Ale musi też mieć świadomość, że ta zaskakująca decyzja wykluwa się ponad podziałami, a to rzecz rzadka w politycznych sporach o zasadność dekomunizacji przestrzeni publicznej z niektórych symboli. W gminie Kalety poszło gładko. W zarządzeniu zastępczym wojewoda za IPN przypomniał, kto jest patronem ulicy:

Wincenty Pstrowski (1904–1948) był górnikiem, rębaczem dołowym w Kopalni „Jadwiga” w Zabrzu, od 1946 roku członkiem komunistycznej Polskiej Partii Robotniczej. W ramach działalności propagandowej partii komunistycznej był inicjatorem opartej o wzorce sowieckie stalinowskiej „kampanii współzawodnictwa” pracy – narzędzia propagandowej mobilizacji robotników wokół haseł komunistycznego obozu władzy. (…) Tym samym ocenić należy, iż fakt honorowania postaci w nazwie ulicy sprawia, iż posiada ona charakter nazwy upamiętniającej osobę symbolizującą komunizm.

W Kaletach, bez słowa, Pstrowskiego zastąpił prezydent Ryszard Kaczorowski.

Pod koniec ubiegłego roku na łamach „GW” o pozostawienie Pomnika Pstrowskiego w spokoju apelowała prof. Ewa Chojecka, autorytet naukowy, historyk sztuki Uniwersytetu Śląskiego. Napisała, że nie jest to pomnik komunizmu, tylko ofiary komunizmu. Dla niej Pstrowski to alter ego Mateusza Birkuta, „człowieka z marmuru” – gdyby nie przedwczesna śmierć Pstrowskiego, jego losy byłyby najpewniej losami herosa Wajdy. Tyle że Birkut przejrzał na oczy, zobaczył zło systemu i zaczął mu się przeciwstawiać – Pstrowski nie dostał takiej szansy, bo za szybko umarł.

Na zabrzańskim pomniku stoi „człowiek z węgla” – czy mógłby pójść drogą filmowego bohatera? Odsyłam do POLITYKI. Przyjrzyjmy się więc, kto dzisiaj stoi na pomniku w Zabrzu, a jak Bóg da, a wojewoda pozwoli – stać będzie po wsze czasy, choć w anonimowej postaci.

Rzucił swoje słynne wyzwanie, kiedy miał 43 lata – czyli w wieku, w którym dzisiaj górnicy przechodzą już na zasłużone emerytury. Wtedy wydawało się, że stachanowska rywalizacja (od Aleksieja Stachanowa, wyścigowca pracy z Doniecka, który ruszył w bój w 1935 roku) będzie przełomowym odkryciem niezbadanych pokładów robotniczego potencjału. Skąd Wincenty czerpał siły do tego podziemnego, morderczego wyścigu pracy? Przynajmniej na starcie, bo zmarł w kwietniu następnego roku.

Polska Partia Robotnicza, która miała Pstrowskiego w swoich szeregach, już wcześniej, wzorem radzieckiej inspiracji, inicjowała i podgrzewała tę dziwaczną konkurencję. Ale nie była to bynajmniej akcja powszechna ani masowa. Napotykała na opór, szczególnie starszych robotników, z przedwojennym jeszcze stażem, nawet tych z partyjnymi legitymacjami, nauczonych uczciwie pracować i pamiętających maksymę, że za dobrą robotę należy się dobra wypłata.

Przodowników pracy były przed Pstrowskim tysiące – kiedy on sam fedrował jeszcze 1300 metrów pod belgijską ziemią – ale to jemu właśnie przypadła rola pierwszego chorążego tej karkołomnej, kontrowersyjnej idei. Dlaczego? A może Pstrowski, wbrew temu, co obwieszczał wszem wobec jego mit przez cały okres PRL, wcale się nie ścigał? Może tylko solidniej i rzetelniej przykładał się do pracy? Może nie robił tego dla socjalizmu, tylko najzwyczajniej w świecie dla kasy? Może towarzysz Wincenty Pstrowski chciał zwyczajnie dobrze pracować i godnie zarabiać za ciężką robotę rębacza – jak w Belgii, gdzie do 1946 roku był jednym z najlepiej opłacanych górników, o czym opowiedział mi prof. Zygmunt Woźniczka, historyk z Uniwersytetu Śląskiego.

Przyszły przodownik pracy spod Jędrzejowa poszedł na służbę „do obcych” już jako dziecko, kiedy to ojciec, wyrobnik folwarczny, zginął przywalony drzewem. Mały Wincenty nie miał łatwego życia – tułał się, wydzierał węgiel z biedaszybów, w końcu związał się z górnictwem. Jak się później okazało – na zawsze. W przedwojennej kopalni „Mortimer” w Zagórzu, dzisiejszej dzielnicy Sosnowca, został ładowaczem. Praca w rzeczy samej prosta, ale bardzo ciężka. Dla osiłków, siłaczy – i tu nasz bohater trafił (za przeproszeniem) w punkt. Zapamiętano, że na zmianie ładował 70 wózków węgla, podczas gdy inni górnicy z trudem dobijali do 30! Dziwnym trafem ten epizod był po wojnie pomijany – jak i fakt, że od 1934 roku należał do Polskiej Partii Socjalistycznej.

W każdym razie gdyby w kapitalistycznej kopalni prowadzono współzawodnictwo pracy, to Pstrowski stałby na czele pierwszego szeregu. W latach 30. przez cztery lata kopał węgiel w biedaszybach, a w 1937 roku zdecydował się na emigrację do Belgii do kopalni „Mons”. W życiorysie ma członkostwo w Komunistycznej Partii Belgii i Związku Patriotów Polskich; miał też brać udział w walce w belgijskim ruchu oporu. A po powrocie do kraju od razu wstąpił do PPR. Jak na wymogi historycznej roli, która najpewniej przypadkowo przypadła mu w udziale, piękna sprawa! Nędza w dzieciństwie: życie w czworakach, mordercza praca w kapitalistycznej kopalni, biedaszyby w czasach kryzysu, emigracja za chlebem, powrót z pobudek patriotycznych i walka z hitleryzmem w szeregach komunistycznej partii. Do tego, jak jego wielki poprzednik Stachanow, prawie analfabeta.

W ostatnim okresie pobytu w Belgii Pstrowski zarabiał po 1300 franków miesięcznie. Należał do górniczej elity. Trudno dzisiaj kwestionować patriotyczne motywy powrotu w maju 1946 roku i chęć włączenia się w odbudowę kraju, ale dla Pstrowskiego równie ważne znaczenie miała chyba nadzieja, że jego wielkie górnicze umiejętności pozwolą na „wyrąbanie” sobie w nowej Polsce dostatniego życia – przynajmniej porównywalnego z tym belgijskim.

Bardzo szybko zaczął żałować swojej decyzji, ale droga powrotu była zamknięta – uważa prof. Woźniczka. Pracę dostał w kopalni „Jadwiga”, w której było już sporo podobnych repatriantów z Belgii i Francji. Rozczarowaniem stało się nędzne mieszkanie w przydzielonym familoku – pokój z kuchnią dla pięcioosobowej rodziny – ale najbardziej doskwierała mu marna pensja za dniówkę w systemie brygadowym, która wynosiła ok. 70 zł. Można było za to kupić butelkę wódki. Według rocznika statystycznego w okresie, kiedy apel Pstrowskiego poszedł w socjalistyczny świat, kilogram chleba żytniego kosztował 34–37 zł, kilogram ziemniaków 7–17 zł, a kilogram mięsa wieprzowego z kością 250–298 zł.

W kronikach kopalni „Jadwiga” (przemianowanej później na „Wincenty Pstrowski”) odnotowano, że już w drugiej połowie 1946 roku Pstrowski osiągał ponad 200 proc. normy wydobycia. Bez żadnej polityki. Sam z siebie – bo nasz przyszły bohater nie włączał się jakoś szczególnie do wyścigu pracy – starał się pracować po prostu solidnie, jak w Belgii. To wystarczyło na osiągnięcie dobrego wyniku, ale nie na godziwe zarobki. Głośno narzekał, że „jeden pracuje, reszta się opierdala”, a pieniądze są dzielone po równo. Chciał pracować na własny rachunek, bez brygady obiboków – dobrać sobie ładowacza i pokazać, co potrafi. A że indywidualizm nie był wtedy w modzie, więc w zakładowym komitecie PPR, do którego chodził ze swoimi pomysłami, najczęściej całował klamki.

Nasz dzielny towarzysz nie dał się jednak zbić z pantałyku i swoimi reformatorskimi propozycjami zmiany organizacji pracy powoli zarażał wyższe władze – Komitet Miejski PPR w Zabrzu. Początkowo traktowano go tam lekceważąco, dopiero po jakimś czasie partyjni oficjele jeden z drugim zorientowali się, że być może rodzi się nam rodzimy Stachanow – i przymknięto oko na eksperymenty. Jeszcze przed słynnym apelem. Pozwolono Pstrowskiemu pracować na siebie, a nie na brygadę. Wyniki przełożyły się na pieniądze. Pstrowski, na dziennej zmianie, która trwała siedem godzin, zaczął zarabiać po 800 zł! Już dało się żyć.

27 lipca 1947 roku w „Trybunie Robotniczej”, organie PPR, ukazał się „List otwarty do górników w Polsce”.

Ja, Pstrowski Wincenty, przyjechałem do Polski w maju uiegłego roku z Belgii, gdzie pracowałem jako górnik w Mons. Wróciłem do Ojczyzny po 10-letniej tułaczce za kawałkiem chleba u obcych. Wróciłem do niej, aby przyczynić się do jej odbudowy po tak strasznych zniszczeniach wojennych. Wiem, że ta Polska jest nową Polską, której gospodarzem jest naród.

Od maja ubiegłego roku pracuję jako rębacz w kopalni „Jadwiga” w Zabrzu. W lutym wykonałem normę w 240 proc., wyrąbując 72,5 m chodnika. W kwietniu wykonałem 273 proc., wyrąbując 85 m chodnika, a w maju dałem 270 proc. normy, wyrąbując 78 m chodnika.

Pracuję w chodniku o 2 m wysokości, a 2,5 m szerokości. Wzywam do współzawodnictwa towarzyszy rębaczy z innych kopalń. Kto wyrobi więcej ode mnie?

Warto zauważyć, że apel, który wszedł do historii PRL jako jedno z najdonioślejszych wydarzeń, ukazał się jakby bez okazji. Ani w przeddzień 1 maja czy 22 lipca, ani z okazji urodzin Stalina lub Bieruta – jak inne podobne odezwy wzywające do wyścigu pracy. A może, jak od pierwszych powojennych dni, po prostu chodziło tylko o węgiel – podstawowy produkt nowej Polski? Dwa lata wcześniej skończyła się wojna i gospodarcza sytuacja Polski była wciąż dramatyczna. Wszędzie ruiny, zgliszcza i ogromne straty we wszystkich dziedzinach życia.

W przemyśle i rzemiośle oszacowano je, w obecnych granicach kraju, na 30 proc. majątku narodowego. W rolnictwie na 35 proc., w transporcie na blisko 60 proc., a w handlu na prawie 65 proc. Dochód narodowy był o ponad 60 proc. niższy niż ten osiągnięty w 1938 roku. O wydajności pracy w ogóle trudno mówić – okaleczony naród zbierał się do kupy i długo jeszcze lizał rany. Dyscyplina pracy – pod psem. I sekretarz KC PPR Władysław Gomułka grzmiał na partyjnej naradzie: „Jeżeli nie rozwiążemy zagadnienia wydajności pracy, to nie rozwiążemy żadnego z zagadnień stojących przed nami!”.

Partia postanowiła świetlanym wzorem bratniego ZSRR pogonić robotników do współzawodnictwa (wyścigu) pracy. Dla lepszego odbioru idei nazwano tę akcję „racjonalizacją procesów produkcyjnych”. Tylko jak porwać do akcji ludzi w większości niechętnych narzuconemu systemowi, jak zmobilizować załogi składające się w sporej części z niemieckich jeńców wojennych i więźniów obozów pracy?

Czarodziejską różdżką, która zwykłych robotników przemieniała w przodowników pracy, były pieniądze, mieszkania i dostęp do niedostępnych wówczas dóbr. W czerwcu i lipcu 1947 roku Pstrowski zarabiał już ok. 20 tys. zł miesięcznie. Za sierpień, miesiąc po tym, jak stał się sławny, wziął 28 tys. zł, kiedy średnia płaca rębaczy (górniczej elity) wynosiła 14 tys. Późniejsi przodownicy sporo przegonili Pstrowskiego, ale w grę już wchodził interes i siła propagandy, a nie organizacji pracy. Bicie rekordów było spektaklem szczególnie precyzyjnie przygotowywanym i na jeden wyczyn pracowały całe oddziały i zmiany. Pstrowskiemu takiego bezmyślnego obłędu nikt nie przypisuje – pracował sumiennie i rzetelnie, jak w Belgii, jak u kapitalisty!

Zmarł w kwietniu 1948 roku. Podano, że na białaczkę, ale bardziej prawdopodobne było zakażenie krwi. Po usunięciu kilku zębów natychmiast wrócił na dół z krwawiącymi jeszcze dziąsłami i mógł wówczas zatruć się gazami poeksploatacyjnymi. W pogrzebie wzięło udział ponad 100 tys. osób. Jego imieniem ochrzczono Politechnikę Śląską w Gliwicach (zmieniono nazwę w 2006 roku) i zabrzańską kopalnię, w której pracował. Był pierwszym górnikiem, który stanął na cokole, i pierwszym, którego dostrzeżono w encyklopedii. Doczekał się upamiętnień w setkach polskich miast.

Mimo wszystko z propagandowego punktu widzenia był postacią niefortunną. Władze miały z nim kłopot po śmierci, bo ludzie oceniali, że padł ofiarą wyścigu pracy. Stał się przedmiotem żartów. O jego rekordach mówiono przy piwie: „Chcesz się udać na Sąd Boski, to pracuj jak górnik Pstrowski”. Albo: „Wincenty Pstrowski, górnik ubogi, przekroczył normę – wyciągnął nogi”. Trzeba było coś z tym zrobić – na późniejszych przodowników pracy partia namaszczała już ludzi młodych, z natury skłonnych do rywalizacji – a jeśli szły za tym wymierne korzyści materialne, to z chętnymi do wyścigów nie było problemu.

Czy Pstrowski był ofiarą nowego, komunistycznego systemu czy raczej jego bohaterem? Czy w późniejszych latach, gdyby dożył, mógł stać się prototypem filmowego Birkuta (jak zauważa prof. Chojecka), robotniczym przodownikiem nad przodownikami, który dostrzegł zło ustroju i zaczął mu się przeciwstawiać? Kto wie – mogło tak być, choć nie musiało…

PRL już po jego śmierci zrobiła z niego swój symbol, choć on na cokoły się nie pchał: za dobrą pracę chciał zwyczajnie dobrze zarabiać. Jeżeli na tym cokole pozostanie, to przede wszystkim będzie symbolizował trud górniczy – czasami w swej istocie morderczy. Pozostanie nieodłącznym elementem historii Zabrza, Śląska i tamtej Polski. Bo tak było – po prostu.