Zabójstwo kanclerza Przewdzinga

Znałem Dietera osobiście – dlatego wieść o morderstwie poruszyła mnie jeszcze bardziej. Wstrząs będzie większy, jeżeli miałoby się okazać, że zbrodnia ma polityczne tło. To najgorsze, co mogłoby nas spotkać.

Burmistrz Zdzieszowic zginął w domu, w Krępnej, małej wsi pod Zdzieszowicami. Prawdopodobnie od ciosów nożem – prokuratura na razie mówi o ostrym narzędziu.
Rodzinne gospodarstwo pod lasem zabrano Przewdzingom po wojnie – wszak byli Niemcami. Dieter odkupił ruinę z kilkoma hektarami ziemi pod koniec lat 80. Każdą zarobioną złotówkę inwestował w swój haimacik – zrobił cudo. „W każdym kątku po zwierzątku” – oprowadzał z dumą po swojej posiadłości. Zielone gęsi, kaczki, kozy, krowy, pstrągi…Wstawał przed piąta, żeby to wszystko oporządzić – a potem do urzędu.
Dieter, zapytałem kiedyś, dlaczego nazywasz to „ranczo Kanada”? A żeby głupich drażnić!
Wszystkich: partyjnych i tych z Solidarności, wierzących i ateuszy, Ślązaków, Niemców i Polaków – dzielił na dwie kategorie: porządnych i szuje. Uczciwych i kanalie. Podział prosty.

O „Kanadzie” krążyły legendy – nie tylko o jej bogactwie. Mówiono po kątach, że to drugi urząd miejski w Zdzieszowicach, no i co tam się wyprawia…I kto tam nie bywa – z Opola, Warszawy, nawet Berlina. Owszem – nie zaprzeczał – ale ty wiesz ile przy pstrągu, gęsi i kielichu można spraw dla miasta załatwić? I załatwiał: inwestorzy stali w kolejce, a bezrobocie w mieście i gminie było na Opolszczyźnie najmniejsze.
Przewdzinga zamordowano w „Kanadzie”. Był sam. Wpuścił ostatniego proszonego lub nieproszonego gościa.

Kiedy się rządzi Zdzieszowicami od 1975 r., to trudno mieć w mieście samych przyjaciół i zwolenników. Zaczął jako sekretarz miasta. Wcześniej świetnie zarabiał (za wynalazki i wdrożenia) w Instytucie Ciężkiej Syntezy Organicznej w Kędzierzynie – Koźlu. Powiedział kiedyś, że uciekł stamtąd przed milicją i prokuraturą, gdy zrozumiał, jakie przekręty na tym polu się uprawia. Z woli partii został naczelnikiem miasta, a od 1990 r. nie zsiadł z fotela burmistrza – z woli demokracji i wyborców. Przetrwał Gierka, Kanię, Jaruzelskiego, Wałęsę, Kwaśniewskiego… I dziesięciu opolskich wojewodów. Do wtorku tego tygodnia. Kanclerz Przewdzing – mówiono.

Mówił o sobie, że jest śląskim Niemcem, choć za PRL bardziej eksponował swoją śląskość. Przewdzing od powstania Towarzystwa Społeczno – Kulturalnego Niemców na Śląsku związał się z mniejszością niemiecką, choć oficjalnie nie nosił niemieckiej legitymacji. Mówił, że jak się nazywa Przewdzing i urodził się w 1944 r. w Annengrund (tak w latach 1936 – 1945 nazywała się wieś Rozwadza pod Zdzieszowicami) – to kim ma być? Polakiem?
Z dumą podkreślał, że Przewdzingowie nie wyparli się niemieckich korzeni, nie zmienili w PRL nazwiska (łużyckie, więc może patrzono przez palce ) – kiedy np. Krolle zmieniali się w Króle. W szkole starogermańskie imię (Dietmar) było solą w oku, więc dla świętego spokoju zaczął je pisać – Dieter.

Dieter drażnił zarówno „prawdziwych Niemców”, jak i „prawdziwych Polaków”. Ostatnio tych ostatnich szczególnie. Niedawno w tym miejscu pytałem: Dieter, czy ty sobie wszystko dobrze przemyślałeś? Czy wiesz, w co wchodzisz ? Poszło o publiczne żądanie autonomii gospodarczej dla Śląska. Gospodarczej – zaznaczał wyraźnie.
No i rozpętała się burza, a na niemiecką głowę Dietera zwaliły się prawdziwie polskie gromy. Zażądano (Prawo i Sprawiedliwość, Liga Obrony Suwerenności i inni) odwołania z urzędu zdrajcy, który chce nam wyłuskać Śląsk i tym samym godzi w ustrój RP. W listach, mailach i telefonach zagrzmiały pogróżki! Platformie Obywatelskiej tez głupio puściły nerwy, i bo ni z gruchy, ni z pietruchy stwierdziła w oświadczeniu, że „oderwanie Śląska od Polski nie da oczekiwanych przez burmistrza rezultatów”.

Problem w tym, że Przewdzing podkreślał zawsze, że jest lojalnym obywatelem RP i niczego od macierzy nie chce odrywać – w przeciwieństwie do różnych innych sympatyków autonomii wszelakiej.
Poszło o to, że jego Zdzieszowice i okolice, które przez lata kroił na europejska miarę – zaczęły się pruć. Poszło o polityką fiskalną, a konkretnie o dopuszczanie (wręcz zachęcanie) przez Warszawę przenoszenia firmowych siedzib w dowolne miejsca.
Należąca do ArcelorMittala największa w kraju koksownia Zdzieszowice (od dziesięcioleci żywicielka miasta) ma siedzibę w Dąbrowie Górniczej – i tam płaci lwią część podatków. A w zdzieszowickim środowisku naturalnym i zdrowotnym – robi swoje. Inne firmy, do ściągnięcia których Przewdzing się jakoś przyczynił – przeniosły swoje siedziby do stolicy. W ciągu 10 lat dochody gminy Zdzieszowice, zaliczanej niegdyś do piątki najbogatszych w kraju – spadły o 20 mln zł.
Przewdzing, jak zwykle zaczął pyskować w obronie swojego heimatu: że Warszawa rozkrada śląski majątek, wypompowuje pieniądze z samorządów, sama się bogaci – a takie Zdzieszowice w oczach biednieją. Rzucił więc pomysłem autonomii, bo gdyby nie ona, to pies z kulawą nogą takim problemem by się nie zainteresował. A Przewdzing nie był z tych, którzy zdzierają głos na puszczy.
Niestety, autonomia gospodarcza (broń boże polityczna od Polski – zastrzegał się) – narobiła mu durnych wrogów. Durnych, bo jak inaczej można, po emocjonalnych słowach burmistrza 20 – tysięcznych Zdzieszowic rozdzierać od razu polskie szaty? Bo kto, jak nie durnie, mógł podnieść larum, że Polska w niebezpieczeństwie?

Dieter, mam nadzieję, choć głupio to brzmi, że to jakiś pospolity zachłanny drań przyczynił się do twojej tragicznej śmierci. I trzymaj się stary, gdziekolwiek jesteś.