Kopalnia „Pniówek”. Ostatni akt

Do katastrofy doszło 20 kwietnia 2022 r. Pięciu kamratów jest na wierchu, dwóch musi jeszcze poczekać.

Górnik, który zjechał w podziemne czeluście, musi wrócić na powierzchnię. Na słońce. Na piwo. I do domu. Górnik, który w tych czeluściach zginął, musi być pochowany na wierchu. Bez względu na koszty. To nasza odwieczna tradycja, niepisane prawo i głos sumienia. Co by nie mówić o polskim węglowym górnictwie, to ta prosta filozofia każe zdejmować czapki z głów. Wszak nie we wszystkich krajach kopiących pod ziemią czarny kruszec ta nasza oczywistość jest oczywista.

Tamtego kwietniowego dnia w pawłowickiej kopalni „Pniówek”, należącej do Jastrzębskiej Spółki Węglowej, kwadrans po północy do doszło do wypływu i wybuchu metanu. Przyczyny nadal są wyjaśniane w dochodzeniu Wyższego Urzędu Górniczego i w prokuratorskim śledztwie. W miejscu fedrowania, tysiąc metrów pod ziemią, zginęło czterech górników. Pięciu kolejnych zmarło w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich.

W momencie wybuchu w strefie zagrożenia znajdowało się 42 górników – 40 udało się uciec. Na ratunek dwóm, którzy zostali, ruszył zastęp ratowników – pięciu najlepszych z najlepszych w górniczym fachu. Wtedy doszło do kolejnego wybuchu metanu, silniejszego niż poprzedni. Już wiedziano, gdzie są dwaj górnicy, którzy przed drugim wybuchem sami próbowali nawiązać łączność. Działały też lokalizatory wmontowane w lampy górnicze – wiedziano, w którym miejscu znajdował się ratowniczy zastęp.

Pod ziemią zostało siedmiu hajerów uznanych za zaginionych. Nie martwych, ale zaginionych. To kolejne górnicze przykazanie, przed którym trzeba chylić czoła. Zawsze idzie się jak po żywych, choć po tygodniach, miesiącach i czasami latach wiadomo, po kogo się idzie. Górnik musi być pochowany na wierchu.

Ekstremalna temperatura i ciągłe zagrożenie dalszym wybuchem gazu kazały zatrzymać akcję ratowniczą. Rejon katastrofy ogrodzono tamami i do środka tłoczono specjalne gazy, które potrafią połykać pożar. Dopiero po dziesięciu miesiącach mogli pojawić się ratownicy. Dopiero dwa dni temu mogli przebić się do miejsca, w którym powinni być ich koledzy. Byli. Już są na wierchu. Ale żywioł tam, pod ziemią, nadal szaleje. Trzeba budować kolejne tamy. Ostatnia dwójka górników musi jeszcze poczekać. Może miesiąc…

Przed laty z bliska mogłem obserwować akcję ratowniczą w kopalni „Silesia” w Czechowicach-Dziedzicach. Ratownicy jak zwykle szli jak po żywych, ale na wszelki wypadek do kopalni zwieziono kilkadziesiąt trumien. Wymiarowych, jak pod solidnego chłopa. Potem, po cichu, zamieniono je na małe trumienki, jak dla dzieci. Ogień i temperatura zrobiły swoje.

Cóż więcej powiedzieć? Szczęść im Boże? 16 hajerów z „Pniówka” pewnie się uśmiecha stamtąd, gdzie są.