Redaktor, co się władzy nie kłaniał

Poniżej fragment ostatniego felietonu Marka Twaroga, redaktora naczelnego „Dziennika Zachodniego”. Dzień później odwołanego przez Dorotę Kanię, miłościwie panującą szefową wydawnictwa Polska Press od 1 kwietnia – co, ku zdziwieniu naiwnych, nie okazało się prima aprilisem.

„Ewidentnym nadużyciem jest wiązanie sektora górniczego i pomocy dla tego sektora z długofalową pomyślnością Śląska. To miraże, jakie lubią roztaczać związki górnicze, które żyją ciągłą transformacją branży [od 1990 r. – JD]. Prawda jest taka, że Śląsk jest już o wiele dalej niż górnictwo, czako i Barbórka; dość powiedzieć, że w branży automotive pracuje już u nas więcej ludzi niż w kopalniach”. Dodam od siebie, że górnicze wartości wnoszone do krajowego PKB są całkiem marne wobec innych branż, choćby motoryzacyjnej.

Ten felieton pisany był na kanwie parafowanej dzień wcześniej umowy społecznej dla górnictwa. Okrzykniętej przez stronę rządową i związkową jako wielki sukces węglowej branży i władzy. I wielkie dobro dla Śląska. Marek sprowadził to dobro na ziemię:

„Należy pamiętać, że umowa, która sięga roku 2049 – likwidacja ostatnich kopalń – to mrzonki i fantazje. Nikt bowiem w takiej perspektywie czasowej nie jest w stanie powiedzieć niczego konkretnego o sytuacji świata – a co dopiero Śląska – w kontekście rozwojowym, ekonomicznym, klimatycznym i technologicznym. (…) Nikt nie jest w stanie odpowiedzieć, czy nie zmienią się cele klimatyczne, nie mówiąc o konkretnych kosztach emisji, podobnie jak nie jest do końca jasne – by uprościć – z czego produkować będziemy prąd. Słuszne są bowiem przewidywania rozumnych ekspertów, że umowa dość szybko – po propagandowej jej wykorzystaniu – może trafić na półkę i się zakurzyć”.

Cóż, przez ostatnie 30 lat przerabialiśmy na Śląsku chyba z pięć umów w sprawie górnictwa i perspektyw naszego regionu, podpisywanych z wielkim optymizmem, zadęciem i fanfarami. Wszystkie kończyły gigantycznymi, liczonymi w dziesiątki miliardów złotych oddłużeniami węglowego sektora i kolejnymi krociami na ratunek tego szczególnego pacjenta w stanie agonalnym, któremu aplikuje się uporczywą terapię. Pacjent chciałby odejść w spokoju, ale żal mu tych pielęgniarzy, felczerów i salowych, którzy patrzą błagalnie w jego gasnące oczy.

Ostatni felieton Marka przywołuję nieprzypadkowo. Tekst obrazuje bowiem stosunek jego samego, a także zespołu „Dziennika Zachodniego”, którym kierował, do śląskiej rzeczywistości. Od 11 lat, przez które szefował gazecie, żadnej władzy się nie kłaniał – podobną opinię zostawił po sobie we Wrocławiu, gdzie przez trzy lata kierował „Gazetą Wrocławską”. Nie był uprzedzony do żadnej władzy, jeżeli miał sympatie – nie obnosił się z nimi. Łamy „DZ” otwarte były dla wszystkich polityków, od Sasa do Lasa.

Z tym że nikt nie mógł liczyć na dziennikarskie pobłażanie głupocie i niekompetencji. I nikt z zespołu nie rozmawiał ze śląskimi notablami na klęczkach. „DZ” miał charakter – faktycznie był czwartą władzą pełną gębą.

Dziennik piętnował wojewodę za bezmyślne zmiany nazw ulic i patronów obiektów publicznych. Jednoznacznie negatywnie ocenił rejteradę Wojciecha Kałuży, radnego wybranego z listy Komitetu Obywatelskiego, do klubu PiS, co dało partii samorządową władzę w województwie śląskim.

Nie pozostawiał suchej nitki na Panteonie Górnośląskim, cennym zamyśle abp. Wiktora Skworca, która z pięknej idei przerodziła się w wystawkę na plebanii. Do tego wypominał kościelnemu hierarsze trzymanie parasola ochronnego nad księżmi pedofilami.

To „DZ” narzucał historyczną narrację o powstaniach śląskich – jakże często odmienną od bogoojczyźnianych zachwytów nad narodowym zrywem z lat 1919–21 r. Nie negował iskry zrywu, ale też jej nie przeceniał, przychylając się do ocen tych historyków, którzy zdarzenia tamtych lat nazywali wojną domową, toczoną przez Górnoślązaków, w której brat strzelał do brata, a sąsiad do sąsiada…

To tylko garść tematów, które pojawiły się ostatnio na łamach gazety…

To nie mogło się dobrej zmianie podobać. Dziennik odsunięty został od państwowych reklamodawców. W środowisku, z którego wywodzi się red. Kania, a więc tzw. dziennikarzy niezależnych i niepokornych, „DZ” nazywany był pogardliwie „Der Zeitung” lub gazetą polskojęzyczną. A Twaróg i zespół robili swoje, choć Marek czuł pismo nosem i wiedział, że będzie w Polska Press jednym z pierwszych naczelnych do odstrzału. Bez ogródek uprzedził: – Do momentu, kiedy będę mógł kierować redakcją, nie będziemy tubą żadnej partii…

Dorota Kania tak uzasadniła swoją decyzję na portalu wirtualnemedia.pl: „Mam inną koncepcję tej gazety. Chcę doprowadzić do wzrostu sprzedaży i odpowiedzialności w internecie, chcę oprzeć się na osobach, które znam i wiem, że mogą to zagwarantować”.

Znajomość odpowiednich osób i ich gwarancje zawsze bywa przydatna. Pani Kania zna pana Dochnala, pan Obajtek zna panią Szydło, pani Julia zna pana Jarosława, pan Piotrowicz zna pana Zbyszka, pani Pawłowicz zna się na rzeczy. Pan Newelicz zna pana Kurskiego, a pan Szczepański trzymał wszystkich za mordę, bo znał pana Edwarda, ale panu Kurskiemu mógłby czyścić buty. Tak, dobór właściwych znajomości to majstersztyk.

A we wzrost sprzedaży akurat wierzę – wystarczy pożenić „Dziennik Zachodni” i inne tytuły Polski Press ze sprzedażą paliwa na stacjach  Orlenu.

Dziennikarze gazet przejętych przez Daniela Obajtka i PKN Orlen stoją przed trudnymi wyborami. Sytuacja jest trudna. Medialny śląski rynek, przed laty drugi po Warszawie, tak zmarniał, że nie ma gdzie szukać pracy. Nie ma alternatywy dla niezależnych dziennikarskich postaw. Marcin Zasada, mój młodszy kolega po fachu, jeden z najwybitniejszych śląskich publicystów, dziennikarz formatu krajowego, mówił po usunięciu Marka Twaroga: – Był najlepszym naczelnym „Dziennika Zachodniego”, a miałem w tej gazecie pięciu. Dodam tylko, że politycznym czynownikom uschną kiedyś ręce za to, co zrobili i robią z mediami w Polsce.

Marek Twaróg to dobry dziennikarz, świetny naczelny i po prostu fajny facet ze śląskimi korzeniami. Znakomity gitarzysta, zaczynał jako metalowiec, teraz pogrywa w zespole bluesowym. O mój Śląsku, sweet home – pisał przed laty.

U Marcina pewnie już po ptokach, ale akurat on i jego były szef dadzą sobie radę. Życzę im, aby w dobrej dziennikarskiej kondycji doczekali czasów, kiedy pojawi się las „uschniętych rąk”. Przytoczę jeszcze wypowiedź kogoś, kogo nie można zlekceważyć, zbagatelizować i oskarżyć o brak patriotyzmu:

PANIE I PANOWIE, FASZYZM JEST BLISKO

Poważni przedstawiciele nowego rządu skarżą się na negatywne reakcje z zewnątrz. Mówią z troską i nie bez irytacji: teraz, kiedy w Polsce do głosu doszła prawica, opinia publiczna Zachodu, która wcześniej tak chwaliła ten kraj, daje wyraz swemu oburzeniu. Tak, jakbyśmy nie mieli prawa do naszej odmiany demokracji, odrobinę innej od mainstreamu. A przecież poparli nas wyborcy…

Panie i panowie, opinia publiczna świata cywilizowanego patrzy na was niechętnie nie dlatego, że jesteście prawicą czy konserwatystami, nie dlatego, że jesteście katolikami, nie dlatego też, że jesteście patriotami (w co nikt chyba nie wątpi), i nie dlatego, że lubicie koty, co akurat wam się chwali – tylko dlatego, że wasze zachłanne, fanatyczne próby błyskawicznego opanowania władzy we wszystkich dziedzinach życia publicznego, od Trybunału Konstytucyjnego, prokuratury, sądów powszechnych i służby cywilnej po media i stadniny koni, mogą kojarzyć się tylko z jednym, z faszyzmem – w sensie nadanym temu terminowi przez Maxa Webera.

Nie z nazizmem, tylko z faszyzmem właśnie. Różnica jest całkiem spora.

Opinia publiczna cywilizowanego świata nie jest dotknięta amnezją i wie, że połączenie nacjonalizmu, populizmu, kłamstwa i autorytaryzmu nazywa się tak właśnie. To jest zapowiedź faszyzmu. Możliwość faszyzmu.

W czasach mojej młodości modne było – w duchu rewolty 1968 r. – nazywanie „faszystą” każdego, kto popierał gospodarkę wolnorynkową, kto nie czytał książeczki Mao albo pism Trockiego. Daleko jestem od takiej lekkomyślności. Margaret Thatcher z całą pewnością nie miała nic wspólnego z faszyzmem ani Ronald Reagan, chociaż ich lewicowi przeciwnicy tak do tej pory utrzymują. „Faszystą” był każdy, kogo się nie lubiło.

Ja was nie lubię, ale nie mówię, że jesteście faszystami.

A jednak weszliście na drogę, która prowadzi do faszyzmu.

Adam Zagajewski (1945–2021), poeta, „Gazeta Wyborcza” pięć lat temu.

PS Po obejrzeniu ostatniego „Drugiego Śniadania Mistrzów” – Panu Jakubowi Bierzyńskiemu nisko się kłaniam.