Panteon Górnośląski – widzę ciemność

Kiedy zapytano Kazimierza Kutza, jakby chciał być upamiętniony po śmierci – odpowiedział bez namysłu: „Mam to głęboko gdzieś!”. Oczywiście, tę odpowiedź, za ciekawskim „Dziennikiem Zachodnim”, który lekkomyślnie zadał to pytanie, bardzo ugrzeczniłem. Kazimierz był niepoprawnie niepoprawny.

Czy taki twórca, wyjęty w każdym calu z epoki oświecenia, mistrz sztuki filmowej, lecz nie tylko, żyjący z wiarą co najmniej na bakier – znajdzie ciepły kąt w Górnośląskim Panteonie?

Chodzi o panteon – świątynię wszystkich bogów, jak mówili Grecy i Rzymianie – który ma się zagnieździć w podziemiach katowickiej Katedry Chrystusa Króla. Na cześć pamięci o powrocie/przyłączeniu części śląskich ziem do Polski, doniosłym fakcie historycznym sprzed stu lat. Ojcami założycielami tej idei – a przypuszczam, że będą też głównymi jurorami w doborze „bogów” godnych tego miejsca – są arcybiskup katowicki Wiktor Skworc, minister kultury Piotr Gliński, marszałek śląski Jakub Chełstowski (złotym głosem radnego Wojciecha Kałuży) i prezydent Katowic Marcin Krupa.

Zapowiedziano, że wybór bogów przebiegać będzie w sposób przemyślany, w duchu ekumenicznym. Zapowiedź obiecująca, lecz kryterium jakże niejasne, jeśli wziąć pod uwagę historyczną i współczesną przestrzeń Śląska. Zagmatwaną, skomplikowaną i jeszcze niedopowiedzianą.

Barwna postać Kazimierza Kutza (1929–2018) może się stać papierkiem lakmusowym dla selekcyjnego oka igielnego. Przejdzie ten wielbłąd, czy nie przejdzie? Pytanie biblijne, ale kto wie, czy nie bardziej z zakresu rozważań Wiesława Myśliwskiego.

Kutz, zatwardziały ateusz, o czym zaświadczał nawet po śmierci w grudniu poprzedniego roku we wcześniej wyreżyserowanej ceremonii pogrzebowej. Na domiar złego autor bezczelnych nad wyraz wypowiedzi publicznych i krwistych felietonów, w których jeździł po ministrze kultury i całym jego dziedzictwie jak pies po burej suce. A to minister właśnie ma być głównym fundatorem panteonu szacowanego na 40 mln zł. Rzecz w tym, że szczodrość ministra dla niepokornych podmiotów jest ogólnie znana.

Podobnych probierzy będzie więcej. Nikt o zdrowych zmysłach i podstawowej wiedzy o tej ziemi nie wyobraża sobie panteonu bez gen. Jerzego Ziętka (1901–85). Powstaniec śląski, przedwojenny włodarz Radzionkowa, poseł na Sejm II Rzeczpospolitej z ramienia Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem, w wojnę oficer polityczny 3. Dywizji Piechoty im. Romualda Traugutta, a po niej legendarny wojewoda.

Od jakiegoś czasu dzisiejszy wojewoda śląski Jarosław Wieczorek pospołu z IPN próbują z przestrzeni publicznej wyczyścić pamięć o tym wielkim Ślązaku. Póki co przeszkadza im w tym wierna codzienna pamięć ludzka – szczególnie ważna w okresach przedwyborczych. Ale nawet gdyby ich ręce były za krótkie, żeby sięgnąć do podziemi Chrystusa Króla, to przecież jeszcze są hierarchowie. Mogą nie okazać się wspaniałomyślni. Mogą postawić na pamiętliwość. Wszak Ziętek jako wicewojewoda przyczynił się w latach stalinowskich do tzw. wypędzenia z Katowic trzech biskupów, po których na kilka lat władzę w śląskim Kościele objęli księża patrioci. Najlepiej byłoby, gdyby postawiono na historyczną prawdę. Kto jest bez winy, niech pierwszy… itd.

Gdyby jakimś cudem Jorg znalazł się w panteonie śląskiej pamięci, to dlaczego nie w kompanii z Edwardem Gierkiem (1913–2001)? Wprawdzie facet z Zagłębia, ale w kraju kojarzony jednoznacznie ze Śląskiem. Ten duet będący u władzy w latach PRL bez wątpienia przyczynił się do zmiany cywilizacyjnego oblicza tej ziemi. Pierwszy kombinował jak koń po górę, jak w gomułkowskiej szarości zdobyć pieniądze na wielkie inwestycje. Drugi trzymał nad nim polityczny parasol ochronny. Rzadka śląsko-zagłębiowska komitywa. Bez ich obecności w świątyni bogów panteon będzie nieważny.

A co z bóstwami literatury? Ostatni werdykt NSA spowodował, że Wilhelm Szewczyk (1916–91) przegrał swój plac w centrum Katowic na rzecz Marii i Lecha Kaczyńskich. Czy na zawsze? Pokaże czas i ludzka pamięć. W każdym razie książek Wilusia, zakorzenionych w trudnej tożsamości śląskiej ziemi i jej mieszkańców, jeszcze nie palą, co należy odnotować jako fakt nad wyraz chwalebny.

A jak Szewczyk, to i Gustaw Morcinek (1981–63). Wprawdzie trudno zapomnieć, że stalinowską nocą zgłosił w Sejmie propozycję zmiany Katowic na Stalinogród – i nawet nie trzeba. Ale jakby powiedziało Radio Erewań – nie tylko za to go kochamy.

Wieczność temu pojawiłem się na Śląsku – tym Dolnym, z Wrocławiem, a potem Górnym, z Katowicami. Nigdy nie kwestionowałem oczywistego faktu, że przede mną mieszkali tu inni ludzie. I tego, że byli tak odmienni. Wyżłobieni przez siermiężne dłuto dziejów. To było widać na każdym kroku. Dziwi mnie niepomiernie, że ta odmienność tak wielu politykom spędza z oczu sen.

Ich bezsenność bowiem zmierzy się być może z misją jurorską kreatorów Górnośląskiego Panteonu. Co zrobić z opcją niemiecką, często gnieżdżącą się w ukryciu? Że niemiecką, to jeszcze pół biedy, ale częściej niemiecko-żydowską! Nie wyobrażam sobie, że fundowany na stulecie obecności kawałka Śląska w Polsce panteon składać się będzie jedynie z bogów i bóstw tego wieku. A ci, co byli? Mają rozpłynąć się w niepamięci? Trochę za panem Julianem powiem, że wciąż przecież patrzymy na ich stare meble. Kto je kiedyś dotykał – rozmyślamy. W zadumie.

Nie może być panteonu bez Friedricha Wilhelma Grudmanna (1804– 87), ojca założyciela Katowic. Tak samo bez przedstawicieli wielkich śląskich przemysłowców: budowniczych hut, kopalń, elektrowni, kolei z rodów von Gieschów, von Donnersmarcków… W swoim czasie nasz śląski Guido Henkcel Donnersmarck (1830–1916) był równy fortunie i znaczeniu niemieckiemu przemysłowcowi Alfredowi Kruppowi. Prawie równi potędze Guido byli pochodzący z Włoch Ballestremowie, właściciele kopalń, hut, koksowni i elektrowni. W tym przypadku mogą pojawić się kłopoty, ponieważ Franciszek von Ballestrem (1834–1910) przez ponad 30 lat zasiadał w Reichstagu. Fakt, należał do grupy przemysłowców, którzy ulegli presji zniemczenia, jednak ich humanitarne traktowanie robotników znane było w całej Rzeszy. Budowali szkoły, szpitale i domy opieki dla wdów i sierot, a osiedla mieszkaniowe i domy wypoczynkowe w niezłym stanie stoją do dziś.

Wydawałoby się, że w panteonie nie powinno być problemów z miejscem dla Johna Baildona (1772–1846). Szkota, a do tego katolika, uważanego za ojca współczesnego hutnictwa. Kłopot w tym, że na Śląsk zaprosił go Friedrich Wilhelm von Reden (1752–1815), jeden z najwybitniejszych, według jak najbardziej aktualnych dzisiaj kryteriów, twórców i menedżerów śląskiego przemysłu. To on doprowadził do sprowadzenia z Anglii (1787 r.) pierwszej na kontynencie europejskim maszyny parowej do odwadniania kopalń, zainstalowanej w Tarnowskich Górach. Na razie niby jeszcze nic groźnego dla obecnej polskiej racji stanu – ale Reden, strach powiedzieć, ma w życiorysie ciemne karty. Był we Wrocławiu (Breslau) dyrektorem Wyższego Urzędu Górniczego, a potem pruskim ministrem od przemysłu.

A wiadomo, do czego prusko-niemiecki wielki przemysł doprowadził! Pomnik, który w XIX w. postawiono Redenowi w Królewskiej Hucie, dzisiejszym Chorzowie, z okazji uruchomienia tutaj pierwszego wielkiego pieca, wydaje się być tylko wisienką na tym niezjadliwym torcie. Pomnik dotrwał do lipca 1939 r., kiedy to zniszczyła go patriotyczna organizacja o nazwie „Związek Stowarzyszeń Polskich Chorzowian”. Rok później Niemcy go odbudowali, a Polacy w 1945 r. ponownie zburzyli. W 2002 r. Stowarzyszenie „Miłośnicy Chorzowa” doprowadzili do zrekonstruowania i ponownego odsłonięcia „pomnika wielkiego człowieka, twórcy przemysłu XVIII i XIX w. na Śląsku”. Dokonali tego mimo protestu prawdziwych patriotów zrzeszonych m.in. w Konfederacji Polski Niepodległej. Koniec świata.

Reden na pomniku stoi, choć historyczne kontrowersje pozostają. I dobrze – chleb jurora nie powinien być łatwy ani lekki. Narodowościowo można by go jeszcze przepchnąć przez to ucho, ekumenicznie też się przeciśnie, ale politycznie to już same kłopoty. Wyobrażacie sobie pruskiego ministra w polskiej, a dodatkowo katolickiej świątyni?

Twardym orzechem do zgryzienia dla decydentów szczytnej idei będzie decyzja, czy w Panteonie Górnośląskim powinno znaleźć się miejsce dla kogoś z książęcego rodu von Hochbergów, no i von Plessów, rzecz jasna, z Pszczyny. Swego czasu najbogatszej rodziny, niestety niemieckiej. Stworzyli na Śląsku wszystko: sporą część wielkiego przemysłu, olbrzymi przemysł drzewny, no i browar w Tychach. Do swojej pszczyńskiej puszczy sprowadzili żubry… z Białowieży. Mało który ród tak wielce zasłużył się tej ziemi.

Ale przed wejściem do świątyni bogów nie można zapomnieć, że u nich, w Pszczynie, w czasie I wojny światowej rezydował cesarz Wilhelm II. A przy nim Wielka Kwatera Główna – i stąd rozkazy wydawał marszałek Paul von Hindenburg z gen. Erichem Ludendorffem pospołu. Włącznie z decyzją użycia gazów na froncie zachodnim. No nie wiem. Jeśli to się działo pod dachem Hochbergów, to czy któryś z nich jest godzien zasiadania w śląskim panteonie?

O podobny ból głowy mogą przyprawić jurorów Panteonu Górnośląskiego nobliści urodzeni na Śląsku. Jeżeli spojrzymy na Śląsk w całości – od Nysy Łużyckiej po Brynicę pod Sosnowcem – to nie ma w Europie drugiego regionu tak brzemiennego w laureatów Nagrody Nobla. Niestety, wszystko poszło do Niemiec lub USA.

Jeżeli weźmiemy tylko pod uwagę część górnośląską, a więc rzeczoną przestrzeń bogów panteonu, to mamy czterech: Konrada Blocha (1912 – 2000) z Nysy w dziedzinie medycyny, Kurta Adlera (1902–58) z Chorzowa w dziedzinie chemii, Marię Goeppert-Mayer (1906–72) z Katowic w zakresie fizyki i Ottona Sterna (1888–1969) z Żor, także z fizyki. Mayer i Stern byli jednymi z twórców amerykańskiego programu atomowego, zakończonego Hiroszimą i Nagasaki. Przejdą przez ucho?

Bez wątpliwości przejdą przez nie, bez mrugnięcia przez jury okiem, i Wojciech Kilar (1932–2013) ze Lwowa, i Zbigniew Religa (1938–2009) z Miedniewic na Mazowszu, i Gerard Cieślik (1927–2013) ze śląskich Hajduk Wielkich… Bez dwóch zdań do panteonu wpisują się żywi i całkiem żywi, jak Krystian Zimerman i Jerzy Buzek, choć ten drugi akurat może mieć po górkę. Ale to twarda sztuka, poradzi.

O wielkich śląskich postaciach, jakich jak Wojciech Korfanty (1873–1939) z Siemianowic Śląskich, który podał Polsce Śląsk na powstańczej tacy, nie ma co mówić. Ma panteon jak w banku. Choć trzeba zaznaczyć, że krystalicznie czysty nie był, bo przecież za coś marszałek Józef Piłsudski, polityk absolutnie krystalicznie czysty, wsadził go do Twierdzy Brzeskiej.

Nikt na pewno nie zapomni o wojewodzie Michale Grażyńskim (1880–1965) z Gdowa k. Krakowa. Jednak gospodarze panteonu powinni pamiętać, żeby w jego podziemnej przestrzeni trzymać Korfantego z daleka, bo może być gorąco.

Panteon Górnośląski ma być otwarty w połowie 2022 r. W stulecie nastania Polski na tych ziemiach. W każdym innym regionie kraju dobór bogów do świątyni nie byłby trudny. Ale nie tutaj.

Na górnośląskiej, polskiej od wieku ziemi – bo przecież króla Kazimierza Wielkiego, który w XIV w. oddał ją w pakt Czechom, nie będziemy w to mieszać – z rzetelnym tworzeniem panteonu nie będzie łatwo. Jeżeli kwalifikatorzy postaci do śląskiej świątyni bogów nie wezmą pod uwagę, że przed nami żyli, śmiali się, kochali i tworzyli swoje wielkie dzieła inni ludzie – to powiem szczerze, czarno to widzę. Krótko mówiąc – widzę ciemność.