Węgiel znowu na wirażu

Minionego tygodnia kolejny raz potwierdziła się odważna teza o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem.

W przedświątecznej krzątaninie, przeplatanej rozważaniami o złożonej osobowości prokuratora Judei Poncjusza Piłata, który „w białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nissan” wyszedł naprzeciw swemu przeznaczeniu – odsunęliśmy na bok bieżące sprawy.

Ale już dziś, dzień „po” – kiedy wiosna wzięła nogi za pas i powiało chłodem – wróciły trudne pytania o przyszłość węgla kamiennego. Jedno z nich wydaje się fundamentalne: czy nie zabraknie nam tego paliwa, z którego czerpiemy połowę energii elektrycznej? Wstępne diagnozy wskazują, że mamy w górnictwie stan ogólnego chaosu, którego finał na dwoje wróżyła przysłowiowa babka: załamanie się wydobycia na amen lub doraźna reanimacja pacjenta, który wzbrania się przed wzięciem na klatę diagnozy. Leczenie jest trudne – nie wystarczy już kolejna kroplówka, potrzebna jest ingerencja chirurgicznego konsylium. Ingerencja z jednej strony kategoryczna, z drugiej wyważona, niemal finezyjna.

Jeszcze nie tak dawno otrąbiono sukces, jakim miało być włączenie czterech kopalń Katowickiego Holdingu Węglowego do Polskiej Grupy Górniczej, z ryzykownym dniem 1 kwietnia br. Na naszych oczach narodził się prawdziwy węglowy gigant, zatrudniający ponad 43 tys. osób. Przypomnę, że powstała w połowie ubiegłego roku wspomniana wyżej Polska Grupa Górnicza wyrosła na gruzach zadłużonej na 4 mld zł Kompanii Węglowej. Na dzień dobry dokapitalizowana została przez spółki państwowe życiodajnym zastrzykiem o sile 1,5 mld zł. Długami zajmuje się państwo. Także tymi, które KHW miała przed przyłączeniem – w kwocie 2,5 mld zł. One także zostały na głowie państwowego właściciela.

A nowa „spółka plus” dostanie we wianie, na dobry początek, od państwowych firm – głównie energetycznych – 1 mld zł. Eksperci wyliczyli, że licząc od momentu połączenia, efekt synergii przejęcia jednej węglowej spółki przez drugą da rocznie 120 mln zł! Niby niewiele, ale już wystarczyłoby na tzw. czternastą pensję dla byłej załogi KHW.

Skąd więc, wobec tak optymistycznych prognoz, przedświąteczny lament nad polskim węglem? Zaczęli związkowcy, dołączyli się menadżerowie i politycy. W I kwartale tego roku PGG, jeszcze w starym składzie, wydobyła o 1 mln ton węgla mniej, niż zakładała w misternym biznesplanie. W poprzednim roku do biznesplanu zabrakło PGG 3,7 mln ton – w tym może być jeszcze gorzej.

Podawany jest przykład kopalni „Piast” w Bieruniu (obecnie zespolonej w jedną całość z kopalnią „Ziemowit” w Libiążu), która zatrudniając ok. 4,5 tys. pracowników, wydobywa niespełna 4 tys. ton węgla na dobę. „Piast” uruchomiony został w 1979 r., a już pięć lat później ta jedna z najmłodszych i najnowocześniejszych naszych kopalń, z ogromną infrastrukturą, wydobywała dobowo 24 tys. ton węgla. W ostatnich latach po 20 tys. ton. Mówiło się nawet, że z takim wydobyciem, dochodzącym do 7 mln ton rocznie, „Piast” – niczym podlubelska „Bogdanka” – mógłby być samodzielnym graczem na naszym rynku węgla.

Skąd więc taka zapaść? Obecna ekipa, zarządzająca także węglem, ma jedną jasną odpowiedź. Że to wina PO-PSL – poprzednicy nie wykonali robót przygotowawczych tyle, ile trzeba, i tak jak trzeba. Inaczej mówiąc: nie przygotowali odpowiedniej liczby ścian do wydobycia węgla. Nie ma więc z czego fedrować. Poprzednicy odpowiadają, że nie było na to pieniędzy. A poza tym trzeba było gasić społeczne pożary, podsycane w dużej mierze przez ówczesną opozycję i sprzymierzone z nią związki zawodowe.

PGG zapowiedziało, że odbudowa frontów wydobywczych, jak to się ładnie mówi, do 2020 r. kosztować będzie 7,2 mld zł. Górnictwo w obecnym stanie na to nie zarobi – ceny węgla w Europie spadają: z ponad 90 dol. na początku roku do 76 dol. obecnie. A Międzynarodowa Agencja Energii kasandrycznie wróży, że w okolicach 2018 r. dojdą do 60 dol. za tonę. Na uzdrawiające w górnictwie inwestycje musi więc dać energetyka państwowa. Spokojnie, da – ileż to roboty. A jak trzeba – to i więcej dorzuci. No chyba… że władza ulegnie dialektyce i się zmieni.

Warto przypomnieć, że w słusznie minionej peerelowskiej mgle przygotowywano tzw. ściany rezerwowe – na wszelki wypadek, gdyby coś się niespodziewanie pod ziemią wydarzyło. Było to regułą. Później planowo wydobywano z nich węgiel, no i szykowano nowe rezerwy. Na początku lat 90. uznano, że to przedsięwzięcie zbyt kosztowne – finansowane przecież z bieżącej produkcji ścian czynnych – i pożegnaliśmy się z taką „kontrowersyjną” filozofią uprawiania węgla.

W 2016 r. wydobyliśmy 70,4 mln ton węgla (rok wcześniej – 72,2 mln ton), z tego 57 mln ton energetycznego, tego do elektrowni, ciepłowni, domowych pieców i kilka milionów ton na eksport. Z drugiej strony import wyniósł 8,3 mln ton (z tego ok. połowa z Rosji) i prawie równoważył się z eksportem. Już na samo tylko utrzymanie tego stanu rzeczy i zapobieżenie załamaniu się produkcji potrzebna jest w ciągu paru lat gigantyczna suma. Ale rząd ma jeszcze ambitniejsze plany wobec węgla niż marne utrzymanie status quo. Po pierwsze, chciałby wyrzucić z naszego rynku węgiel ruski, a po drugie – zwiększyć udział węgla kamiennego w energetyce zawodowej.

I tak w jednym ze scenariuszy do 2030 r. zapisane jest wydobycie na poziomie 86 mln ton, z tego 73 mln ton energetycznego i 13 mln ton (jak dzisiaj) koksowego. Na chłopski rozum, czyli także mój – bez nowych kopalń ani rusz! A potrzebne byłyby przynajmniej 3–4.

Kondycja naszego górnictwa w obecnej sytuacji nie daje elektrowniom węglowym pewności na stabilne i absolutnie przewidywalne dostawy paliwa w kilkudziesięcioletnich okresach. Tymczasem w krajowych elektrowniach powstają potężne bloki – niebawem w Kozienicach ruszy pełną parą na 1000 MW. Potem w Opolu, Jaworznie i Ostrołęce. Ich sprawność będzie o wiele większa od starych, a więc spalą mniej węgla; stare bloki pójdą pod nóż, co też da trochę oszczędności – ale i tak dotychczasowe wydobycie może nie wystarczyć. Tym bardziej że władza może uznać, a jest temu bliska, że suwerenność energetyczna kraju – z polityczną rzecz jasna w tle – zależeć ma od polskiego węgla, a nie jakiegoś innego, nienarodowego, od jakichś atomówek czy jakichś OZE. Polska węglem stoi i stać będzie! Zawsze.

Na początku zawsze jest chaos, począwszy od stworzenia świata. Nowi mówią, że odziedziczyli go po starych, a ci – że po poprzednich starych, a tamci… Od początku lat 90. każda ekipa przeprowadzała w górnictwie swoją reformę. Wszystkie miały wspólny mianownik – umorzenie długów, restrukturyzacje finansowe itp. O to przede wszystkim chodziło. Obecnie rządzący mają swoją wizję górnictwa na lata, kiedy w Unii Europejskiej nie będzie już ani jednej kopalni węgla kamiennego. A to czas bardzo bliski. Ta wizja nie gwarantuje tańszego niż w innych europejskich krajach prądu, bo trzeba będzie sięgać po węgiel głębiej i głębiej, a więc energia będzie coraz droższa. Ale my zostaniemy. Przetrwamy wszystkich na górniczym placu boju. Co, my nie przetrwamy?

Może jeszcze tylko należałoby powiedzieć, kto będzie dokładał do państwowego górnictwa w czasach gorszych. Bo górnictwo siedzi na huśtawce zależnej od światowych cen węgla. Raz na górze, raz w głębokim dole. Jeżeli rząd postawi na węgiel jak na niepodległość, to kto wybuduje nowe kopalnie? No przecież nie samo górnictwo, bo nawet zapasowych ścian nie jest w stanie przygotować.

No i gdzie te kopalnie miałyby powstać? Chyba tylko na Lubelszczyźnie, bo przecież nie u nas, na Śląsku.

Choć w górnictwie generalnie bez zmian, to jedno uległo przemianie – mentalność. Pamiętam sprzed lat gwałtowne protesty przeciwko zamykaniu kopalń. Dzisiaj w byłych gminach górniczych ludzie podobnie protestują, na samą myśl o rozbudowie istniejących kopalń, sanacji starych lub budowie nowych. Chcą żyć… bez węgla.

To co będzie dalej? Bóg wie – choć może nie byłoby elegancko zawracać mu tym głowy. Zrobił dla nas już tak wiele, że musimy sobie z tym radzić sami.