A na Śląsku wszyscy zdrowi

Niespodziewany wyjazd pokrzyżował częściowo moje plany. Nie mogłem poczuć dziennikarskim swędem klimatu dwóch istotnych dla Śląska wydarzeń.

Pierwsze to oczywiście jubileuszowy, 10. Marsz Autonomii. Drugie, w kontrze do pierwszego, to demonstracja narodowców pod pomnikiem Józefa Piłsudskiego w Katowicach.

Gdybym trwał na posterunku, mógłbym się podjąć przedsięwzięcia pożenienia ognia z wodą – z góry, jak wiadomo, skazanego na klęskę. W tej sytuacji muszę zadowolić się relacjami z drugiej ręki.

Zapowiadano, że przez Katowice przejdą tysiące autonomistów. Niebawem bowiem ma się ziścić ich cel: Autonomia ‚2020. Już jest, można powiedzieć, na wyciągnięcie ręki. Wiadomo, że w takich gorących czasach, kiedy nowe inicjatywy pojawiają się i znikają jak świeże bułeczki, ludzie walą do nich drzwiami i oknami; każdy chce się przykleić do przyszłej autonomicznej władzy na czas.

Marsz odbył się pod hasłem: Autonomia to normalność! Też ładnie, chociaż miałem lepszy pomysł: Autonomia – Dobra zmiana! Mniemam, że przyciągnęłaby większe tłumy. Bieli i czerwieni na marszu nie było. Czy ktoś wie, dlaczego? Dominowały kolory żółty i niebieski. Też ładne, choć nasuwają się wątpliwości: w jakim państwie autonomiści autonomię chcą uprawiać? Na Ukrainie? – po odwróceniu kolorów, rzecz jasna, ale ileż to roboty.

Według sympatyków Ruchu Autonomii Śląska w marszu przeszło ok. 1,5 tys. osób, a nieco ponad 500 w ocenie tych, co autonomię ostentacyjnie mają gdzieś. Frekwencja niepokojąca. Mówi się, że atmosfera jest dla autonomistów niesprzyjająca. No i co z tego – tym bardziej powinna mobilizować. Stąd bardzo żałuję, że nie mogłem zwiększyć frekwencji, a z moją biało-czerwoną faną i hasłem o dobrej zmianie byłbym w oku kamer. Kolejna niewykorzystana szansa.

Nici wyszły również z manifestacji narodowców.

Miały być nas setki, a przyszło tylu – dowiaduję się – że na palcach rąk można było policzyć. Rąk stolarskich, mówią niektórzy z przekąsem. Mówi się, że na widok frekwencji Marszałkowi mało szabla z ręki nie wypadła, a Kasztanka podtuliła ogon pod siebie tak, że już bardziej się nie da. I na tę manifę się szykowałem i tworzyłem w głowie nowe hasła, które uświetniłyby tradycyjne ojczyźniane zawołanie: Śląsk zawsze polski! Wcześniej w domu ćwiczyłem i skandowałem: Małopolska zawsze polska!

Gdzie Rzym, gdzie Krym? – pytały dzieci, szykując zimne okłady. Ano całkiem blisko. Niedawno z kolegą z Wiednia wznosiliśmy w Krakowie nieodpowiedzialne i prowokacyjne toasty za cesarza Franciszka Józefa i za Austro-Węgry. Sprzeciwu ze strony Krakusów nie słyszeliśmy, odwrotnie – w ich oczach dostrzegłem iskierki sympatii. Stąd: Małopolska zawsze polska! – ma sens. Tak samo jak: Ruskie ręce precz od Suwalszczyzny – Polszczyzny! Albo Prusacy, won z Wielkopolski! W tym przypadku muszę jeszcze popracować nad rymem.

Szykuję się również medialnie na przyszłoroczną manifestację pod Kasztanką. Tu nie ma co, plamy dać nie uchodzi. Wszak to sprawa narodowa, a nie jakaś hetka-pętelka. I nie zniechęcą mnie złośliwe uwagi zaglądających od dołu, że to nie ulubiona kobyła Marszałka, ale za przeproszeniem ogier. Jaja nie mają tu nic do rzeczy. Jaja to zawsze atrybut. Jak ktoś ma jaja, to jest cool, i tyle. Nawet baba.

Cóż, zasmuciła mnie marna frekwencja zarówno u autonomistów, jak i u narodowców. Województwo śląskie to wszak 4,6 mln obywateli – jeżeli nawet połowa jest na urlopach, to gdzie reszta? Z nostalgią schowałem za szafę długo szykowany transparent i rzeczoną fanę w kolorze bieli i czerwieni. Hasło mam nadzieję zostanie aktualne. Wiadomo, że dobra zmiana to nie takie hop-siup, tylko długo postępujący proces. Do przyszłego roku nie zaniknie. Chociaż, kto wie…

Poza tym na Śląsku wszyscy zdrowi.