Widziane z Mazur

Przez kilka ostatnich dni żegnałem się z osobliwym dla mnie zakątkiem na Mazurach: z przylepioną do niewielkiego jeziora Czarna Kuta wsią Kuty k. Pozezdrza – poza wielkimi mazurskimi szlakami, ale ze swoimi klimatami. Przed laty przywędrowali stąd na Śląsk moi przyjaciele: Daniel i Maciek Tresenbergowie. Potem pozwalali mi spędzać wakacje w swoim mateczniku.

Przyjaciele nie żyją. Maciek chciał być koniecznie pochowany w Kutach, choć tutaj – w Katowicach, Sosnowcu i Bielsku – Białej – zaczął budować, i w dużej mierze mu się to udało, życiowe twierdze dla siebie i najbliższych: Gabi i Iwy.

Daniel na zawsze związał się z Katowicami. Zmarli rodzice. Niebawem ktoś inny powiesi w ich domu swoje kapelusze. Nadszedł więc czas, aby odświeżyć i zamknąć wspomnienia. I pozabierać parę drobiazgów.

Może ktoś wcześniej słyszał o Kutach? O tej malutkiej wsi było głośno w 2000 r., kiedy Jadwiga Tressenbedrg (jej synom w metryce urodzeń wykreślono jedno „s”) została jeszcze za życia – zmarła w 2004 r. – patronką szkoły podstawowej w Pozezdrzu. W głosowaniu wygrała z Janem Pawłem II. Jedyny taki przypadek w kraju! Prawica odsądzała wtedy nauczycieli, rodziców i dzieci od czci i wiary, domagano się zmiany decyzji, ale Pozezdrze się nie ugięło.

Wisia Tressenberg, z d. Stefańska, przywędrowała tutaj po wojnie spod Grodna. Jej mąż, Ludwik Tressenberg, też z Wileńszczyzny (z korzeniami kurlandzkimi), był jednym z pierwszych leśniczych na tych ziemiach. Wisia była nauczycielką, bibliotekarką i pisarką. Zbierała mazurskie legendy i tworzyła swoje baśnie.

Ale to nie tylko twórczość literacka, spowodowała, że jeszcze za życie sama stała się legendą Warmii i Mazur.
Była bowiem mazurską Siłaczką. Dobijała się o podniesienie z wojennych ruin kościołów i dbała o to, aby zachowała się pamięć o poprzednich gospodarzach tej ziemi. Wydawała każdy prywatny grosz, aby do kuchennych pieców nie trafiały XIX – wieczne wydania dzieł Goethego i Schillera.

I najważniejsze dla mnie: zagubionym po wojnie ludziom próbowała stworzyć w Kutach i Pozezdrzu ich nową małą ojczyznę.

W ławkach szkolnych miała dzieci z rodzin repatriantów i tych z centralnej Polski. Z rodzin przesiedlonych tu w ramach akcji „Wisła”, w tym członków UPA, i takich, które pod zmienionymi nazwiskami chciały ukryć się w mazurskiej głuszy przed powojennymi rozliczeniami. I miała dzieci z rodzin mazurskich i niemieckich, które tu zostały – wśród nich dzieci z gwałtów, które tu się dokonały. Kiedy zacząłem tam przyjeżdżać, to wieś żyła w zgodzie, choć ze swoimi tajemnicami.

W nagrodę za tą nową małą ojczyznę Jadwiga Tressenberg jest dzisiaj patronką szkoły, ma szlaki turystyczne nazwane jej imieniem i coroczne rajdy śladami jej legend i baśni. I setki innych upamiętnień na Warmii i Mazurach.

Kolejny raz o Kutach stało się głośno w 2006 r., kiedy premier Jarosław Kaczyński przekazał wsi, tuż przed wyborami samorządowymi, autobus internetowy. Dziękowali mu za to dwaj miejscowi chłopcy – bliźniacy. Było pięknie, ale potem – jakby za sprawą jakichś mazurskich diabłów z legend Wisi Tressenberg – wszystko się popsuło. Okazało się, że wieś nie ma zasięgu. Autobus stał w stodole u jednego ze zwolenników PiS, a potem został sprzedany, choć nie wiadomo komu i za ile. Tak mówią we wsi. Z kaganka oświaty został tylko marny popiołek.

To tylko gwoli przekazania klimatu tej mazurskiej wsi. Rzecz jest bowiem w czymś innym.

Muszę wrócić do 1987 r. Wtedy Maciek kupił w Kutach rozpadający się dom. Istną ruinę. Rodzice zbliżali się do emerytury i wiedzieli, że będą musieli opuścić państwową leśniczówkę. Do bloków pójść nie chcieli, a o przeprowadzce z mazurskich lasów na Śląsk – w ogóle nie było mowy! Takich drzew już się nie przesadza. Maciek miał firmę remontowo – budowlaną, która dobrze sobie radziła w końcówce PRL, więc zaczął inwestować w Kutach. W kilka miesięcy z ruiny odrodził się piękny budyneczek.

To było wielkie wydarzenie w całej gminie. Od wojny większość gospodarzy palcem nie kiwnęła w swoich domach, które z roku na rok marniały w oczach. A tu rzecz niebywała: po raz pierwszy ktoś ładuje olbrzymie, jak na tamte czasy, pieniądze. Jakby na zawsze chciał tutaj zostać.

– Inwestuje w tę ziemię, niczym ten Herrmann – mówiono wówczas.

I tak po raz pierwszy usłyszałem o Herbercie Herrmannie, gospodarzu ze wsi Kronowo nad jeziorem Dejguny w gminie Ryn, gdzieś 20 km od Kut. Pojechałem do Herrmannów. Napisałem o nich reportaż – „Stawiam na Polskę” – na konkurs ogłoszony przez tygodnik „Krajobrazy” z Suwałk. Zdobył główną nagrodę. Teraz, żegnając się z Kutami, odnalazłem maszynopis. Opowiem więc w skrócie o Herrmannie, bo tamta historia nadal jest aktualna. Nie tylko na Mazurach.

Początek był taki:

Ależ go nienawidzą!

Czterej młodzieńcy, bynajmniej nie letnicy, którzy w żniwne południe siorbią nad Dejgunami najtańsze wino, więc ci młodzi ludzie, spoglądający na kołyszący się na wodzie jacht przy prywatnej przystani, nie mogący oderwać wzroku od wznoszącego się powyżej gospodarstwa, które przerasta wszystko, co mają i znają razem wzięte – potrafią powiedzieć tylko jedno: To się skurwiel dorobił!

Spluną jeszcze przez zęby na widok Herberta Herrmanna – zjeżdżającego z pola z rodziną i najętymi ludźmi na godzinny, południowy wypoczynek wraz z obiadem – najmłodszego poślą po następne butelki, które jeszcze spotęgują zazdrość i nienawiść. Tego skurwysyna, szkopa, szwaba, tego bogacza, kułaka i panichę – najchętniej widzieliby daleko stąd, w kraju mlekiem i miodem płynącym, o którym marzą leżąc nad Dejgunami.

W rodzinnych domach, jak tylko pamiętają, mówiło się źle o Herrmannie. Niegdyś ojcom, dziś im, psuje wygodny obraz przeciętności i niemożności. Można żyć po ludzku, lecz nie tutaj, nie w tym kraju. Nie ma w nim perspektyw. Wiedzą o tym dobrze: patrzą przecież na to wszystko przez szczeliny rozpadających się stodół, przez pryzmy gnojowisk sąsiadujących ze studniami, przez tonące w błocie podwórka…I wszystko byłoby takie proste, gdyby nie Herrmann”.

Tak się zaczynała moja opowieść o jednym z najlepszych rolników nie tylko Mazur, ale całej PRL. Więcej dawał na socjalistyczny rynek niż niejeden PGR. Pod koniec lat 80. rolnicy z całego kraju zwożeni byli do Herrmanna na poglądowe wycieczki.

W tym czasie Herrmann miał 80 hektarów własnej ziemi i kilkadziesiąt dzierżawił od pegeeru. Przydomowy ogród pani Cecylii Herrmann, dziś głowy rodziny, wyglądał wtedy jak wielki ogród botaniczny. Mieli rasowe psy – cudaczne, jak mówiono nad Dejgunami. Spory basen. Fontannę przed domem. Pięć koni pod siodło. Jacht. Motorówkę potrzebną do wydziwiania na nartach wodnych. Uprawiali surfing. Co roku byli za granicą. Pod domem stało parę dobrych samochodów.

Nie wiedzą już co z pieniędzmi robić! – spluwano nad Dejgunami.

Stare zapiski odświeżają pamięć. Na wieczorne spotkanie w Herrmannem czekałem w olbrzymiej kuchni, jak z amerykańskich folderów (porównywałem wówczas); to było istne kuchenne laboratorium. Gospodarz spóźnił się o godzinę. Przepraszał. Bo u niego w gospodarstwie pracuje się – oprócz żniw i wykopków – od ósmej do siedemnastej (z godzinną przerwą na obiad). Ale dzisiaj ładowali na wagony 42 tony ziemniaków na eksport do Bułgarii i 21 ton do Argentyny. Poszłoby szybciej, lecz bocznica nie ma zmechanizowanych urządzeń załadunkowych. A tu tylko ręce i plecy.

Ale nie narzekał. Twardą polszczyzną pouczał, że to dobry kraj dla rolników, w którym można dojść do wszystkiego. Pod warunkiem, że chce się pracować.

Wtedy Herrmann zatrudniał trzech pracowników. Mieli u niego rodzinne mieszkania, darmowe i świetnie wyposażone, miesięczne pensje i działki wydzielone z jego pola, uprawiane tak, jak pozostała ziemia. Pracowali, jak on, od ósmej do siedemnastej. To był kolejny powód niechęci. Istny kułak. A oni, jako parobcy, byli pośmiewiskiem we wsi.

Herrmann skarżył się wówczas na jednego z pracowników, że jak weźmie wypłatę, to przez trzy dni nie przychodzi do roboty, bo pije. Mówił, że praca na państwowym i prywatnym zatarła się za sprawą mieszkań. On ich u siebie zameldował, a teraz nie może zwolnić, bo musiałby zapewnić im dach nad głową. Już miał z jedną rodziną taką przygodę: zwolnił, ale przez kilka miesięcy musiał ich znosić, bez żadnej korzyści dla gospodarstwa, aż nie wyprosił we gminie jakiegoś mieszkania. Wtedy żył nadzieją, że jak temu pracownikowi skończą się pieniądze, to wróci do roboty.

Zanim Herrmann powiedział, że to dobry kraj dla rolników szedł dwiema drogami. Typową i nietypową. Typowa: Były na niej takie momenty, jak służba Mazurów, Slązaków i Kaszubów w Wehrmachcie; była niewola, spłacanie długów za Uralem, chociaż tacy jak Herrmann w niczym nie przyczynili się do ich zaciągnięcia. Było odesłanie z ZSRR w „Giermanju” i były piętrzące się przeszkody przed takimi, którzy chcieli wracać do swoich. Do swoich małych ojczyzn.

Bo Herrmannowie – w okupowanych Niemczech Herbert odnalazł brata Oskara – poszli, dwa lata po wojnie, drogą nietypową. Ruszyli na Mazury: Wracali w nieznane, pod prąd milionom, które płaciły za przegraną wojnę. Jakże trudna była to decyzja… Dlaczego? – pytałem przed laty. Jestem Mazurem! – twardo podkreślał. Ich bin eine Masure! – tłumaczył przyjeżdżającym tutaj Niemcom, którzy dziwili się jego trwaniu w tym miejscu i w tym czasie. W czasie, kiedy trwał exodus Ślązaków i Mazurów na Zachód.

W Kronowie odnalazł najbliższych, lecz w zupełnie pustych zabudowaniach. Wojsko i szabrownicy wszystko wymietli. Herrmann powiedział mi wtedy, że startował z takiej samej pozycji, a może gorszej, jak pozostali gospodarze, którzy przybyli na ziemie odzyskane: z padającym koniem z zagranicznych darów i cudem uratowaną krową.

Pisałem: Już następnego dnia, w tym czasie, kiedy w nowo zasiedlonych okolicznych gospodarstwach zaczynało się wieloletnie oczekiwanie na powrót na poleskie klepiska, czy w bieszczadzką biedę – Herrmannowie zabrali się do pracy. (…) Kiedy sąsiedzi interesowali się tylko kawałeczkiem przydzielonego im pola, wystarczającym jedynie do przeżycia, Herrmannowie popatrzyli na całe swoje gospodarstwo, skalkulowali siły na zamiary i bezpłatnie wydzierżawili 40 ha PGR – erowi, aby tylko ziemia nie leżała odłogiem. Herrmannowie od początku byli „na swoim”. Inni do „swojego” latami się przyzwyczajali, niektórzy czynią to do dzisiaj.

Potem było „normalnie”: władza rekwirowała im traktory, groziła kolektywizacją, odmawiała sprzedaży cementu na rozbudowę budynków gospodarczych – a oni zaciskali ręce z bezsilności widząc, że ten cement skamieniał. Na 80 – hektarów ziemi piątej i szóstej klasy przydzielano im ćwierć tony nawozów. Nowe budynki kilka razy trafił ogień podłożony cudzą ręką.

Kiedy byłem u Herrmannów, to widziałem i pisałem: Ma wszystko, o czym kilkunastu rolników razem wziętych do kupy może tylko marzyć. Cztery traktory, wszelkiego typu kombajny, od ziemniaczanych i buraczanych po zbożowe, poza tym każdą inną maszynę, która ułatwia w gospodarce pracę. Ma deszczownicę ciągnącą wodę z jeziora, która pozwoliła Herrmannowi zapomnieć, co to jest susza. Ziemia Herrmanna rodzi równo, niezależnie od tego, czy Pan Bóg zsyła deszcz, czy go nie daje. Tutaj zna się jedynie dwa pojęcia: urodzaj, albo klęskę urodzaju. A motor deszczownicy jest awaryjną elektrownią, kiedy nad Dejgunami, a zdarza się to bardzo często, na kilka lub kilkanaście godzin wyłączą prąd. I za co siedzący przy lampach naftowych mają lubić Herrmanna?

Tak się wówczas zachwycałem gospodarstwem Herrmanna. Pisałem też o tym, że Herrmann i kilku rolników, którzy szli w jego ślady, nie wpuścili do Kronowa pierwszej „Solidarności Wiejskiej”, za co też był przez rolników wyzywany. Dlaczego nie było w Kronowie Solidarności? Bo w programie było tylko biadolenie nad ciężką dolą polskiego rolnika indywidualnego, a nie było nic o ciężkiej pracy! – tłumaczył Herrmann.
Rzecz o Herbercie Herrmannie miała takie wzniosłe zakończenie: I chociaż jest noc, chociaż jesień posmutnia Mazury, jak żaden inny region, Herrmann – patrząc na ciemną taflę Dejgun – jest w stanie powiedzieć: Nie ma na świecie piękniejszego zakątka, niż moje Mazury. Moje Mazury!

Nad Dejgunami jest obecnie Agroturystyczny Pensjonat Herrmanns Hof.

W Kutach, gdzie przed laty Maciej Tresenberg zaczął pierwszy inwestować „w moje Mazury”, jak powtarzał – niczym ten Herrmann – kilkanaście domów odzyskało swój blask, jak w czasach, kiedy wisiały tu mazurskie i niemieckie kapelusze. Powstało parę nowych budynków. Ale zostało sporo, w których czas zatrzymał się, z niezrozumiałych już dzisiaj względów, w 1945 r. Słowa: moje Mazury – trudno jeszcze wykrztusić.
Szkoda i nie szkoda żegnać się z takimi Mazurami.

*****
W Kutach nadal są takie problemy z Internetem, jak po podarowaniu wsi autobusu przez premiera Kaczyńskiego. Stąd dopiero zaczynam wczytywać się we wpisy po Cudzie, który zdarzy się w Mysłowicach. Pozdrawiam.