Śląsk – ostatni wagon Solidarności?

W sierpniu 1980 r. Śląsk nie był w pierwszym szeregu solidarnościowej rewolucji, ale kiedy się do niej przekonał, to w grudniu 1981 r. podjął w jej imieniu najtragiczniejszą w kraju walkę.
Niebawem – 3 września – 30. rocznica Porozumień Jastrzębskich, trzeciej z najważniejszych umów społecznych, po Szczecinie i Gdańsku, które zaczęły zmieniać oblicze Polski.

Na szczęście na Śląsku nie ma takich solidarnościowych pyskówek, jak na Wybrzeżu, choć i tu paru działaczy skacze sobie do oczu w sprawach ocen własnych ról w strajkach. To typowe dla każdej zwycięskiej rewolucji – im dalej od niej, to ilość bohaterów wzrasta na potęgę. Nie to jest jednak istotne. Bo od lat pyskuje się w stronę Śląska, przy rocznicowych okazjach, i wypomina, że jako jeden z ostatnich regionów dołączył swój wagon do pociągu o nazwie Solidarność. Czy faktycznie tak było?

Fakt jest faktem, że dotychczasowe rocznice w Jastrzębiu – Zdroju władze państwowe, różnej maści, traktowały marginalnie – w porównaniu z uroczystościami w Szczecinie i Gdańsku. Mam swój pogląd na temat ostrożności Śląska we włączaniu się w hurra – rewolucyjne pomysły (o czym za chwilę), ale mam też, zanim zacznę,  prośbę: odłóżcie na bok stare mapy górnośląskie i wszystkie związane z nimi historyczne i polityczne imponderabilia.

Sporo ograniczeń w rozdrapywaniu starych dziejów, było już w Sprzedaj konia, kup Ślązaka, za co dziękuję. Ale pójdźmy dalej: dla znakomitej większości tu mieszkających, dla całej Polski i dla Europy – Śląsk, to Śląsk. Wtedy „kup Ślązaka” dotykało wszystkich: rdzennych Ślązaków, repatriantów, Zagłębiaków, beskidzkich górali    tysiącami  pracujących w kopalniach i goroli z całego kraju. Śląsk miał taką samą twarz Hanysa, jak i Gorola.

I tego się trzymajmy przynajmniej w próbie zrozumienia ostrożnego podejścia Śląska do sierpniowej rewolucji. Swoje na pewno zrobiła wówczas blokada informacji, szczególnie izolująca Śląsk, ale chyba swoje też zrobiła niechęć do szarżowania – czasami wyssana z mlekiem matki, albo ze strachu – bez gwarancji powodzenia. Nie było tu chętnych – być może oprócz Kazimierza Świtonia i jego Wolnych Związków Zawodowych – aby z szabelką ruszać na czołgi.

Sierpniowej śląskiej ostrożności szukam, po pierwsze, w warstwie historycznej. Po 1945 r. rdzenna ludność śląska poddana została represjom związanym z przyjęciem, czy też narzuceniem, tzw. volkslisty. Efektem były przesiedlenia do Niemiec, albo wywózki do katorżniczej pracy w ZSRR. W pustkę napływała repatriowana ze Wschodu ludność polska. Ale ściągali też na Śląsk osobnicy o mentalności lumpenproletariatu i co gorsza – obejmowali, wobec nieufności do Ślązaków, wysokie funkcje w strukturach partii i bezpieczeństwa. To spowodowało, że przez kolejne dziesięciolecia tutejszy aparat bezpieczeństwa był najbardziej bezwzględny w kraju, a mentalność partyjnych funkcjonariuszy została zamrożona na poziomie lat stalinowskich.
Śląską codziennością rządził strach.

Z drugiej strony tysiące rdzennych Ślązaków, którym udało się przeżyć sowiecką katorgę, albo obozy pracy na miejscu – żyło w cieniu tego, co przeszli i doświadczyli. Powrót z Syberii do najprymitywniejszego nawet familoka, był jednak powrotem do cywilizacji. Do rodziny, religii i tradycji. Było paskudnie, ale było też o niebo lepiej niż na Wschodzie. Należało więc uszanować to cudowne zdarzenie losu, schylić głowę i robić to, co się umiało najlepiej: uczciwie pracować.
I w tym przypadku strach brał górę.

Z kolei napływający falami repatrianci „zza Buga”, jak się o nich mówiło, przyjeżdżali z bagażem swojego strachu. Oni już w 1939 r. poznali stalinowskie realia ZSRR, które – po koszmarze wojny – wróciły w 1944 r., w jeszcze gorszym wydaniu, na byłe polskie ziemie wschodnie. Mieli już wszczepioną pokorę wobec totalitarnego systemu, ponieważ tylko taka postawa tam i tu gwarantowała przeżycie i w miarę spokojne życie.

W tym stanie rzeczy w latach 50. władze partyjne na Śląsku mogły pozwolić sobie na świadome rozpętanie wojny z Kościołem katolickim na skalę nieporównywalną z resztą kraju, choć wiedziały o głębokim przywiązaniu rdzennej i napływowej ludności do katolicyzmu. Dla mieszkańców Śląska było to upokorzenie i zarazem moralne spacyfikowanie. Najgłośniejszym tego efektem było wypędzenie wszystkich biskupów diecezji katowickiej, a także zmiana nazwy miasta Katowice na Stalinogród w 1953 r. Nikt inny w Polsce nie podjął takiej inicjatywy, choć w socjalistycznym świecie, i nie tylko, „stalinogrody” rosły, jak grzyby po deszczu. Choć w 1956 r. Katowicom przywrócono historyczną nazwę, to stalinogrodzki ostry klimat trzymał na Śląsku do sierpnia 1980 r.

W takim klimacie można było inicjować, bez obawy sprzeciwu, socjalistyczne wyścigi pracy. Rujnujące zdrowie przodowników, którzy jednak jakimś cudem znajdowali sposoby na fantastyczne bicie rekordów w kopaniu węgla, wytopie stali i kładzeniu cegieł. Potem pod ich wyniki podciągano normy dla wszystkich. Dlatego też górnicy, wchodzący w solidarnościowe strajki pod koniec sierpnia 1980 r., utożsamiali czterobrygadówkę z kolejną odmianą socjalistycznego wyścigu pracy. Ale oni byli już odważniejsi.

Odwagi dodały im wiara i socjalistyczna propaganda. Zaciągi i werbunki do pracy na Śląsku gwarantowały perspektywę lepszego życia. Od zaopatrzenia w sklepach po mieszkania, a potem – talony na wszelkie socjalistyczne luksusy. Ale ci ludzie, z głębokim katolicyzmem w sobie, znaleźli się w socjalistycznych blokowiskach, z których, jak okiem sięgnąć, nie było widać wieży kościoła, a ta zawsze była obecna w przestrzeni ich rodzinnego krajobrazu. A z drugiej strony zaczynali mieć poczucie własnej siły, wartości i ważności, o czym codziennie przekonywała ich propaganda. Polska na węglu stoi! A więc na nich stoi!
Dlatego w połowie lat 70. jastrzębscy górnicy poprosili – jeżeli są tak ważni dla kraju! – o zgodę na swój kościół wśród betonowych bloków. Nie! – to była odpowiedź władz, bo nowy kościół nie jest potrzebny w socjalistycznym mieście. Więc oni zagrozili, że z prośbą, w kilka tysięcy chłopa, i z rodzinami, pojawią się pod gmachem KW PZPR w Katowicach. I zgodę dostali od ręki. To był początek słynnego jastrzębskiego kościoła „Na Górce”. Ta determinacja, a w późniejszych latach socjalne strajki w kopalniach „Jastrzębie” i „Moszczenica”, skrzętnie ukryta przed opinią publiczna, położyła, w moim przekonaniu, kamień węgielny pod wydarzeniami z sierpnia 1980 r. w „Manifeście Lipcowym” i sąsiednich kopalniach. A w następnych dniach przełożyła się na cały Śląsk. Ten tradycyjny i napływowy. Efektem były Porozumienia Jastrzębskie, które stały się m. in. podstawą wprowadzenia w całym kraju wszystkich wolnych sobót.
Czy w takim razie można mówić, że Śląsk spóźnił się w doczepianiu swojego wagonu do pociągu Solidarność? Nie, Śląsk z historią nie pasującą do żadnego innego regionu Polski, z filozofią pogranicza, ze skomplikowaną tkankę narodowościową i etniczną, społeczną i cywilizacyjną; Śląsk z wymuszoną rolą przemysłowego serca kraju, o którego rytmiczne bicie dbała, jak nigdzie indziej, Służba Bezpieczeństwa – ten Śląsk zareagował normalnie, i do tego w stosownym czasie, na bunt przeciwko ustrojowi.

Ślązacy w swej pragmatyce wyniesionej z pokręconej historii, jak i sponiewierani swoją historią repatrianci spod Lwowa i Wilna, jak i otumanieni hasłami socjalistycznego dobrobytu werbusy z całego kraju – oni wszyscy (a więc my wszyscy) musieli mieć trochę czasu zarówno na refleksję nad socjalistyczną rzeczywistością, jaki na odwagę, by jej się sprzeciwić.
To był śląski poważny i rozważny wybór nie na polityczną chwilę, ale na fest. Na dobra i złe ze wszystkimi tego konsekwencjami widocznymi potem w stanie wojennym.

Nie powinno się licytować wkładu poszczególnych regionów kraju w walce z totalitarnym systemem – tak samo nie powinno się nie dostrzegać w niej roli Śląska.

***

Dobra dyskusja na Sprzedaj konia, kup Ślązaka. W kilku wpisach  przypomniała mi moją Kudowę – Zdrój z dzieciństwa i lat szkolnych.  Jednopokojowe mieszkanie matka otrzymała w budynku, w którym na piętrze w takich pokoikach gnieździło się jeszcze pięć rodzin, a trzy rodziny żyły luksusowo, bo miały pokój z kuchnią. Dla wszystkich kran i zlew na korytarzu oraz dwa sraczyki. Rodziny zza Buga i centralnej Polski. Niektóre wcześniej załatwiały swoje potrzeby za stodołą. A tu sraczyki były czyste, a podłoga wspólnego sporego korytarza była codziennie zamiatana i myta, a co tydzień pastowana. I widziałem w Kudowie i okolicach domy, w których wanny wyrwano z łazienek, żeby były na deszczówki, a w łazienkach hodowano kozy i świnie. Za potrzebą szło się tam za stodołę, albo do gnojnika wykopanego w  środku wybrukowanego za Niemca (pamiętam resztki czerwonawych kamieni) podwórka. Różnie więc na tych naszych ziemiach zachodnich bywało. Jedni chcieli uczyć się tego, co im los dał, inni chcieli żyć po swojemu.