Sprzedaj konia, kup Ślązaka

Od połowy sierpnia 1980 r., kiedy zastrajkowała Stocznia Gdańska, a Moskwa stawiała już krzyżyk na Edwardzie Gierku, spędzającym z rodziną urlop na Krymie (ostatni zresztą) – na pociągach relacji z Helu i Gdyni do Katowic zaczęły pojawiać się takie hasła: „Pachołki Gierka, róbcie sobie sami”, albo: „Chcesz zjeść schaboszczaka, zabij Ślązaka”.

Najwięcej jednak obraźliwych haseł, wypisywanych farbą i kredą, było na burtach węglarek wracających wtedy z portów do śląskich kopalń: „Zabić Ślązaka, zamiast świniaka” lub: „Sprzedaj konia, kup Ślązaka”. W ten sposób strajkujący reagowali na społeczny spokój w województwie katowickim. Odbierany był jako poparcie dla władzy.

I katowickie władze w to wierzyły, bo w KW PZPR szykowano się do zorganizowania wiecu protestacyjnego przeciwko gdańskim i szczecińskim strajkom. W sumie: przeciwko, jak zawsze, warchołom! Pierwszy termin wyznaczono 23 sierpnia, to była wolna sobota. Ale rząd w tym czasie prowadził już w Gdańsku rozmowy ze strajkującymi. Wiec – zaplanowany na Stadionie Śląskim – przełożono więc o tydzień. Lecz ludzie powracający z wakacji przywozili tutaj atmosferę społecznego buntu. Swoje robiły też hasła odsądzające Ślązaków od czci i wiary. Kolejny termin stał się nieaktualny, bo 28 sierpnia stanęła kopalnia „Manifest Lipcowy” w Jastrzębiu – Zdroju, która pociągnęła za sobą strajkową lawinę na Śląsku i w Zagłębiu.
Jaki miała ona wpływ na podpisanie porozumień ze stoczniowcami: 30 sierpnia w Szczecinie i 31 sierpnia w Gdańsku?

Grzegorz Stawski, jeden z liderów strajku w „Manifeście Lipcowym”, powiedział mi po latach, że sygnały płynące z Wybrzeża były wówczas dla niego w jednakowym stopniu obraźliwe, jak i nawołujące o pomoc i wsparcie dla Gdańska i Szczecina. – U nas burza wisiała w powietrzu, to się czuło – czekaliśmy tylko na iskrę, która zapali ogień i na pierwszego odważnego, który krzyknie: Chłopy, tak dalej nie można robić i żyć!
W tych dniach dozorowi kopalni kazano pokrywać smarem tamy wentylacyjne, aby uniemożliwić wypisywanie kredą, kilkaset metrów pod ziemią, obraźliwych dla władz haseł, a przede wszystkim żądań wolnych sobót i niedziel. A to przekreślało wprowadzany w górnictwie czterobrygadowy system pracy, który miał dać kolejny rekordowy wynik w wydobyciu węgla. Jeżeli w 1979 r. było trochę ponad 200 mln ton, to w pierwszym półroczu 1980 r. kopalnie zameldowały o wydobyciu prawie 104 mln ton – można było więc się spodziewać nawet 210 mln ton na koniec roku (choć gdzieś 30 proc. wydobycia, to był kamień wywożony na powierzchnię).

Pod koniec sierpnia Służba Bezpieczeństwa dostała polecenie sprawdzania we wszystkich dużych śląskich przedsiębiorstwach, szczególnie w kopalniach i hutach, czy w ostatnich dniach nie zatrudniano ludzi z Wybrzeża? W powszechnym odczuciu górnicy dobrze zarabiali, mieli swoje sklepy „za żółtymi firankami”, zasypywani byli talonami na luksusowe wówczas towary (samochody, pralki, telewizory itp.) i mieli najkrótszą w kraju drogę do mieszkań. Byli robotniczą arystokracją PRL. Czy mieli więc powody do strajku, do poparcia stoczniowców? Mieli, takie same zresztą jak reszta kraju. Dodatkowo w górnictwie dochodziła sprawa wolnych niedziel, choć nie wiązała się ona wyłącznie z systemem czterobrygadowym.

Opowiadał Jan Bożek, kombajnista: – Akurat w „Manifeście Lipcowym” czterobrygadówki jeszcze nie było, ale ja miałem w 1980 r. w każdym miesiącu przepracowanych 41 – 42 dniówek. Praca na okrągło. Żadnej wolnej niedzieli. Wracałem ze zmiany, zjadłem obiad, parę godzin przesiedziałem w domu i trzeba było gonić na następną szychtę. Bo plan jest zagrożony, bo plan trzeba wykonać przed terminem. Nawet bez Gdańska i Szczecina bunt na Śląsku był nieuchronny.

W 1978 r. na kilka godzin przerwała pracę kopalnia „Moszczenica” w Jastrzębiu. Sprawę utajniono. Szeptano, że poszło o spóźnioną wypłatę, ale problem był głębszy: – To już był sygnał o zmęczeniu materiału, w naszym przypadku materiału ludzkiego – twierdził Bożek.

Pod koniec sierpnia w „Manifeście” i sąsiednich kopalniach, przed zjazdem każdej zmiany trwały wiece. Dyskutowano i spierano się. Z wykrzykiwanych pretensji później zrodziły się górnicze postulaty. Prozaiczne nawet: nie było mydła, onuc, ludzie pracowali w dziurawych gumiakach… I te ważniejsze: w niedzielę nie można było pójść do kościoła. Chodziło też o ludzkie traktowanie. – Aby w nas dostrzegano ludzi, którzy choć mają mało klas szkolnych, to mają też swoją godność – mówił Bożek. – Dzisiaj można się z tego śmiać, ale takie były wówczas nasze pretensje do systemu.

Górnicy grzmiali, ale potem zjeżdżali na dół – fedrowali jako zwykle. Brakowało iskry, która zapaliłaby ich bunt. Pojawiła się 28 sierpnia ok. 22.00, tuż przez zjazdem nocnej zmiany. To był taki czas, że liderami protestów, a potem Solidarności, zostawali pierwsi odważni, którzy nie bali się odpyskować sekretarzom partii i dyrektorom. Albo najgłośniej krzyczeli. Tak na czele strajku w „Manifeście Lipcowym” stanął Stefan Pałka, elektryk. Tego dnia trwała ostra dyskusja o wszystkim, co bolało górników. Zjazd się opóźniał. W kopalni pojawił się dyrektor, Władysław Duda, znany z chamskiego języka i dość ordynarnego podejścia do ludzi. Grzegorz Stawski zapamiętał: – Zaczął nas wyzywać od chujów i kazał natychmiast zapierdalać do roboty. Dosłownie. To był typowy język rozmowy z górnikami.

Wtedy niespodziewanie przed szereg wyskoczył Stefan Pałka i odważył się odpyskować tym samym językiem: – A co ty, kurwa, o nas wiesz, co wiesz o naszym życiu?!

To była ta iskra, która wznieciła bunt na „Manifeście Lipcowym”. To był bunt oddolny, spontaniczny, nie inspirowany przez żadnych doradców zewnętrznych. I to był najważniejszy i najgroźniejszy sygnał ostrzegawczy dla władzy. Strajkują górnicy, stanął lojalny do tej pory Śląsk. Moim zdaniem to było rozstrzygające – bo przecież na Wybrzeżu szykowano rozwiązania siłowe – na zgodę partii i rządu w sprawie podpisania porozumień w Szczecinie i Gdańsku.

Pod koniec sierpnia 1980 r. pachołki Gierka, jak wymyślano górnikom, postawiły kropkę nad „i”. Bez niej Wybrzeże nie miałoby szans na dalszy opór.