Obcy w ścianie

– Coś ty chłopie taki spocony i wystraszony – drwili ze mnie górnicy w jastrzębskiej Zofiówce, w pokładzie 406, gdzieś około 900 m pod ziemią. – U nas dobra pogoda, upałów nie ma, w ścianie  tylko 25 stopni. Mamy klima!

Ściana ma tu mniej niż 1,5 metra. Strug stoi 5 – 6 metrów od nas. Najnowsza technologia, dopiero w rozruchu – ściana ruszyła w połowie sierpnia – wydobycie trochę się jeszcze zacina. Jak ruszy na dobre, to ma dawać 3 tys. ton najlepszego węgla koksującego na dobę. Przy strugu majstruje na kolanach niemiecki specjalista z amerykańskiej firmy, która wyprodukowała ten kompleks ścianowy. To ma być rewolucja w naszym górnictwie. Fedrunek w niskich pokładach z minimalnym udziałem górników. Zarządzany w każdym calu z pozycji klawiatury komputera. Dotykam węgla – ciepły, wyraźnie grzeje. Naturalnie, czy po przejściu struga? – Jedno i drugie! – mówią górnicy. Gdyby kilometr pod ziemia nie było klimatyzacji, to termometr powinien wskazywać tutaj ok. 40 stopni C.

Jan Dziadul - dziennikarz Polityki w drodze z pracy :)    Fot. Rafal Klimkiewicz / EDYTOR.net

Na zdjęciu Jan Dziadul. Fot. Rafal Klimkiewicz / EDYTOR.net

Wystraszony nie byłem, ale jak cholera zmęczony i spocony drogą do ściany. Zmieniającą się temperaturą, pokonywaniem kładek nad przenośnikami, wszystkim. Łatwo mówić. Lata już nie te (w moim wieku, gdybym robił na dole, to gdzieś od 10 lat mógłbym być już na górniczej emeryturze). Zjechałem na pierwszą zmianę Zofiówki. Było na niej ponad 800 górników. Rozproszonych w dziesiątkach kilometrów chodników i w różnych zakamarkach kopalni.

Ostatni raz zjeżdżałem do Dębieńska w Czerwionce – Leszczynach. O likwidacji kopalni wtedy jeszcze nikt nie mówił. Do wybrania były dziesiątki milionów ton świetnego węgla. I pozostały. Z robotą żegnał się wówczas  sztygar Ludwik Koj – ja chciałem pokazać, jak wygląda „ostatnia szychta hajera”. Potem w domu, przy wódce, powiedział, że tak naprawdę na ostatnią szychtę się nie zjeżdża, żeby nie kusić losu. Taka jest tradycja. Przez ścianę przeczołgał mnie więc dzień przed pożegnaniem kopalni.
Zjazd z Kojem, choć kilka już miałem za sobą, pamiętam szczególnie. Nie chodzi nawet o to, że 200 metrową ścianę pokonywałem na kolanach i łokciach. Kombajn ciął tutaj 60 cm pokład. Ale właśnie w tej ścianie, 700 m pod ziemią, Koj wytłumaczył mi, co to jest górnicze szczęście, którego życzył kolegom na pożegnanie. Młodszym podawał rękę, innych serdeczniej ściskał. Z jednej strony kombajn kroił ścianę – z drugiej  obudowa, za którą szedł zawał. Puszka ze stali i węgla. Sceneria niesamowita.  Przynajmniej dla mnie.

Szczęście, to jest coś takiego, pamiętam, co w połowie zależy od natury, a w połowie od górnika. Chodzi o to, żeby w tej sekundzie, kiedy strop się zawala, kiedy spąg (to, co jest pod nogami) wybija do góry i miażdżąc wszystko łączy się ze stropem, kiedy ciśnienie zgniata obudowę, która powinna wytrzymać największe naciski, kiedy pęknie naprężony łańcuch i jego dwa końce „zabierają” wszystko po drodze, kiedy wybuchnie pył węglowy, albo zapali się metan – chodzi o to, żeby właśnie w tej sekundzie być gdzie indziej. – To jest właśnie górnicze szczęście – tłumaczył Koj. Górnicze szczęście nie opuszczało go przez 27 lat. Serdeczne pozdrowienia, panie Ludwiku.

Kiedy załatwiałem zjazd do Zofiówki, to policzyłem, który to mój pobyt pod ziemią. Wyszło, że prawdopodobnie 20! – może o jeden mniej, może więcej. Dla fedrujących górników, to jest miesiąc roboty. Normalka. Dla mnie każdy zjazd, to wydarzenie. O paru, oprócz Dębieńska, pamiętam szczególnie. Nocna szychta z metaniarzem w kopalni Wieczorek w Katowicach – jeden z pierwszych pobytów na dole. Chodziliśmy po starych wyrobiskach. Sami przez parę godzin. Było miejsce podparte  drewnianymi stemplami. W ciemnościach wydawało się, że to niekończący się las, który żyje swoim życiem. Drewniane podpory puchły w oczach i strzelały drzazgami. Wydawały jęki i dźwięki. Miałem pietra.

Tak samo, jak w drążonym chodniku kopalni Katowice (zlikwidowanej) – wybiło prąd, przestała działać wentylacja, urwała się łączność. Zarządzono pośpieszną ewakuację oddziału. Uspokoiłem się dopiero na podszybiu. I jeszcze kopalnia Knurów – pierwsze tygodnie rządów premiera Wojciecha Jaruzelskiego. Pierwszy jego zjazd na dół.  Generał już w kolejce czuł się nieswojo, a jak go przeczołgano przez niską ścianę – pełzłem za nim – to miał dość gospodarskiej wizyty. Próbował nie okazywać emocji, ale ręce mu drżały. Drgały policzki. Po wyjeździe w cechowni było spotkanie z górnikami. Na rządzie i partii górnicy nie zostawili suchej nitki, ale dopiero tutaj generał wyraźnie się uspokoił.

Do przypomnienia, jak to jest na dole, skłoniła mnie tragedia w kopalni Wujek – Śląsk, a raczej to, jak ją przekazywano i relacjonowano z poziomu powierzchni. Wśród dziennikarzy zaroiło się bowiem od anonimowych górników. Opowiadaczy. Zakapturzeni, w kominiarkach na głowach, specjalnie zniekształconym głosem – aby tylko nikt ich nie rozpoznał, bo stracą robotę –  z nazwiskami tylko do wiadomości redakcji, opowiadali, jak to jest na dole. Jak im przełożeni każą łamać przepisy, jak przewieszają czujniki metanu, jak do kopalni zjeżdżają z duszą na ramieniu, bo czują się, że są wysyłani na śmierć. – Codziennie gnają nas na śmierć! – płakał anonimowy górnik w którejś ze stacji radiowych. Tak opowiadano o pracy pod ziemią. Polska to kupowała. Prokuratura zaapelowała, gwarantując pełną anonimowość, o informacje o rozkazach łamania przepisów i wskazanie tych, którzy wysyłają górników na śmierć. Nikt się nie zgłosił. Okazało się też, że pokazany w telewizji metanomierz, który wskazywał zatrważając stężenie gazu, nie jest urządzeniem używanym w kopalni Wujek – Śląsk.

Fot. Rafal Klimkiewicz / EDYTOR.net

Fot. Rafal Klimkiewicz / EDYTOR.net

Górnicy nie lubią na dole takich intruzów. Już nowe ubranie – patrz zdjęcie z operatorami ładowarki: Markiem Grimem, 14 lat pod ziemią (z lewej) i Sebastianem Fapińskim, 7 lat pracy – kontrastuje z ich roboczą codziennością. Obcy w przodku przeszkadzają w fedrowaniu. Rozpraszają uwagę.  Tu, na szczęście, kiedy ściana jest na dotarciu, testowana, wydobycie rządzi się innym rytmem. Obcy w ścianie, to jak wrzód na dupie, który dodatkowo trzeba chronić przed „wycięciem”. Strzec, żeby nie wlazł gdzie nie trzeba. Dla obcego trzeba czasami nacisnąć guzik: stop! żeby przeszedł przez przenośnik i zobaczył, co jest dalej. Obcy wygląda w przodku idiotycznie. Przyznaję. Ale górnicy, to nie jest stado baranów, którym każe się milczeć, albo zamieniać węglową czerń na biel. Swoje wiedzą i mówią. Bez obaw. Wiedzą o nie zapowiadanych kontrolach, bo zanim urząd górniczy wsiądzie do windy i dotrze do nich, to mija dobra godzina, a telefony przecież działają. – Tylko, co tu można przez godzinę, naprawić, poprawić, co posprzątać? – pyta Adam Tymiński, 22 lata pod ziemią.

Ale obcego można przez jakiś czas tolerować, pod warunkiem, że na powierzchni nie zrobi z górników nie wiadomo jakich bohaterów, wykonujących jakąś nadludzką pracę, i nie zrobi się z nich idiotów, którzy zjeżdżają tylko po to na dół, żeby zaglądać śmierci w oczy. – Pan napisze: robota, jak każda inna, tylko bardziej trzeba uważać! – mówił Fapiański. Nikt nie ryzykuje życiem zjeżdżając na dół, bo inaczej ta robota nie miałaby sensu – tak obcemu mówili, 900 metrów pod ziemią: Marek Szymura, Błażej Kula, Tomasz Adynkiewicz, Jarosław Wolski, Grim, Tymiński  i Dariusz Masoń.

Panowie, górniczego szczęścia życzę!