Co się wydarzyło 3 maja 1921 r.? Spojrzenie na III powstanie śląskie

Dzisiaj mija 99. rocznica wybuchu III powstania śląskiego. Walki zaczęły się nocą z 2 na 3 maja 1921 r. Data nieokrągła, ale dobrze brzmiąca i godna uwagi. Wszak w rezultacie walk u stóp Góry św. Anny, które ustały dopiero po dwóch miesiącach, Polska przygarnęła najbardziej uprzemysłowioną część Górnego Śląska. Przemysłową perłę w zacofanej rolniczej koronie. Od lat polscy i niemieccy historycy spierają się o wymowę III powstania, jak zresztą i dwóch poprzednich, w latach 1919–20.

Był to zryw narodowy Górnoślązaków ku wyczekiwanej Polsce? Była to wojna domowa na Górnym Śląsku, w której sąsiad strzelał do sąsiada, a często i brat do brata? Była to niewypowiedziana wojna polsko-niemiecka, którą przerwała stanowcza reakcja Aliantów? A może w tym zrywie, w tych krwawych walkach było wszystkiego po trochu…

Walka o Śląsk rozpoczęła się jeszcze przed uzyskaniem przez Polskę niepodległości. W styczniu 1918 r. amerykański prezydent Woodrow Wilson wydał 14-punktową deklarację, która miała się stać bazą negocjacji z pokonanymi Austro-Węgrami i Niemcami. Stwierdzono w niej, że „powinno być ustanowione niepodległe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez bezspornie polską ludność”. Podobne stanowisko zajmowali premierzy Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch.

Na tej fali Roman Dmowski – w imieniu Komitetu Narodowego Polskiego – przedstawił prezydentowi USA projekt przyszłych granic państwa. W Polsce miała znaleźć się prawie cała rejencja opolska obejmująca terytorialnie Górny Śląsk. Były to tereny wykraczające poza przedrozbiorowe granice Rzeczpospolitej. W tym przypadku nie powoływano się na krzywdę rozbiorów, ale na spis ludności przeprowadzony w państwie pruskim w 1910 r. Wynikało z niego, że z ponad 2 mln mieszkańców rejencji blisko 60 proc. przyznało się do polskości.

W dążeniu do przyjęcia całego Górnego Śląska – zrazu wydawało się, że nie będzie z tym problemu – wspierała nas Francja, zainteresowana jak największym osłabieniem Niemiec. Także wizją znacznego uczestnictwa swojego kapitału w przemyśle górnośląskim. Przeciwna projektowi była Wielka Brytania. Słynne słowa brytyjskiego premiera Lloyda George’a o małpie, która ma dostać zegarek, odgrzewane są do dzisiaj.

Włochy próbowały zachować się neutralnie, ale w praktyce wspierały racje brytyjskie, a więc pośrednio niemieckie. Konsekwencją tych programowych rozbieżności był zawarty w traktacie wersalskim 28 czerwca 1919 r. zapis, że ostatecznie o przynależności Górnego Śląska rozstrzygnie plebiscyt.

Niespełna dwa miesiące później wybuchło I powstanie śląskie. Wprawdzie działały już silne konspiracyjne struktury Polskiej Organizacji Wojskowej Górnego Śląska, ale charakter zrywu miał bardziej wymiar społeczny. Nawet bardziej proletariacki niż narodowy. Powstanie zostało krwawo stłumione.

W październiku tego samego roku, w ramach propagandowej walki przedplebiscytowej, pruski parlament podjął decyzję o wydzieleniu rejencji opolskiej z Prowincji Śląskiej (ze stolicą we Wrocławiu) – utworzona została natomiast Prowincja Górnośląska ze stolicą w Opolu. Przyznano jej samorządność większą niż pozostałym pruskim jednostkom administracyjnym. Dla wzmocnienia atrakcyjności niemieckiej oferty wyborczej zaproponowano, aby w dalszej kolejności dążyć do uzyskania autonomii Górnego Śląska jako odrębnego kraju związkowego – po plebiscycie i podziale spornego regionu ten pomysł upadł.

W obawie przed korzystnym dla Polski wynikiem głosowania zrodziła się koncepcja utworzenia, na wzór szwajcarski, samodzielnego i neutralnego państwa Freistaat Schlesien, którą to koncepcję ochoczo popierał tzw. wielki kapitał, uważając, że w ten sposób uniknie wielkiej kontrybucji nałożonej na przegranych.

W tej sytuacji polityczna riposta musiała należeć do Polski. Trzeba było szybko osłabić atrakcyjność niemieckich propozycji. W lutym 1920 r. władzę nadrzędną na Górnym Śląsku objęła Międzysojusznicza Komisja Rządząca i Plebiscytowa, na czele której stanął francuski gen. Henri Le Rond. W Bytomiu zaczął intensywnie działać Polski Komisariat Plebiscytowy, którego szefem został Wojciech Korfanty. Czasu było mało.

15 lipca 1920 r. Sejm Ustawodawczy Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił ustawę konstytucyjną, „zawierającą Statut Organiczny Województwa Śląskiego”. Nie mieliśmy jeszcze swojej konstytucji – powstała dopiero w marcu następnego roku. Wszak jako niepodległe państwo Polska dopiero raczkowała – jednak w błyskawicznym tempie stworzyła konstytucję dla Śląska, nadającą regionowi status autonomiczny, choć takie województwo jeszcze nie istniało. To była istotna, ale niejedyna karta przetargowa za Polską.

Miesiąc później wybuchło II powstanie śląskie. Było odpowiedzią na wszechobecny terror stosowany przez niemiecką policję Sipo i bojówki paramilitarne, które dążyły do zdezorganizowania akcji plebiscytowej. Po tygodniu krwawych walk i decyzji Międzysojuszniczej Komisji o rozwiązaniu Sipo – powstanie upadło. Porządku miała pilnować nowa polsko-niemiecka policja plebiscytowa. Nadal jednak działała administracja niemiecka.

Plebiscyt odbył się 20 marca 1921 r. Górnoślązacy nie opowiadali się za tym, kim się czują – Polakami czy Niemcami? Mieli tylko zdecydować, w jakim państwie chcą mieszkać. Biała kartka – w Niemczech, czerwona – w Polsce. Głosowało 1,2 mln uprawnionych, czyli 97 proc. Ponad 700 tys. (60 proc.) wybrało Niemcy, więcej niż 480 tys. (40 proc.) – Polskę. Wynik mógłby być prawie równy, ale wcześniej strona polska zaproponowała, aby w plebiscycie wzięły udział także osoby urodzone na Górnym Śląsku, pracujące i mieszkające w głębi Niemiec. Na plebiscyt przyjechało i zostało ściągniętych ok. 192 tys. emigrantów. Opcję polską poparło tylko 10 tys.

Wynik nie był dla Polski tragiczny, choć liczono na więcej. W Polskim Komisariacie Plebiscytowym zaczęto kreślić granice – tzw. linia Korfantego sięgała pod Opole, co stanowiło 60 proc. obszaru plebiscytowego. Francja poparła tę koncepcję, ale absolutnie odrzuciły ją Anglia i Włochy, które zaproponowały Polsce tylko część powiatów pszczyńskiego i rybnickiego oraz skrawek okręgu przemysłowego koło Katowic.

Dla Ślązaków ta propozycja nie była do zaakceptowania i stała się zarzewiem wybuchu III powstania. Wybuchło nocą z 2 na 3 maja i trwało prawie dwa miesiące. Korfanty ogłosił się jego dyktatorem. Powstańcy oraz wspierające ich formacje Wojska Polskiego, a także ochotnicy z kraju zajęli prawie cały obszar plebiscytowy. Walczyli z nadciągającymi z Niemiec, lepiej uzbrojonymi i wyszkolonymi oddziałami. Był to najkrwawszy ze śląskich zrywów powstańczych. Pod koniec czerwca walczące strony zostały rozdzielone przez żołnierzy alianckich. Na początku lipca z bronią w ręku opuściły sporne tereny plebiscytowe.

O losie Górnego Śląska ostatecznie zdecydowała Liga Narodów, a konkretnie jej Rada Ambasadorów, która w październiku 1921 r. dokonała ostatecznego podziału regionu. Polska otrzymała 29 proc. obszaru plebiscytowego, ale zamieszkanego przez 46 proc. ludności. Korzystny okazał się podział okręgu przemysłowego: Polsce przypadło 90 proc. zasobów węgla, 53 z 67 kopalń, pięć z ośmiu hut żelaza i wszystkie huty cynku i ołowiu.

Po 15 czerwca następnego roku formalne już włączenie tych terenów do Rzeczypospolitej spowodowało natychmiastowy wzrost wartości naszego majątku przemysłowego – z 97 mln zł do ponad 275 mln zł. Był to prawie trzykrotny przyrost potencjału przemysłowego Polski w czasach, kiedy o znaczeniu gospodarczym państw decydował właśnie wielki przemysł. O tyle samo wzrósł PKB Polski. Śląskie zajmowało tylko 1,1 proc. powierzchni kraju (do zajęcia w 1938 r. Zaolzia), ale partycypowało w 70–80 proc. polskiego nierolniczego eksportu.

Pierwiastków zrywu narodowego należałoby szukać nie tylko w jakiejś wymarzonej mitycznej Polsce, nie tylko w górnośląskich duszach i sercach – ale przede wszystkim w rezultatach I wojny światowej. Górnoślązacy zwyczajnie chcieli oderwać się od przegranych Niemiec. Polski nie znali, stąd spora część ludności pewnie ją idealizowała. Budziła dawno uśpione nadzieje. Nowe i nieznane przyciągało. Z drugiej strony oferta Berlina – wizja samodzielnego landu, a może nawet kraju, na wzór choćby Bawarii – była bardzo atrakcyjna. Stąd trudno się dziwić, że sąsiedzi skakali do oczu sąsiadom, a i same rodziny były podzielone na opcję polską lub niemiecką.

A wojna polsko-niemiecka? Taką tezę w swojej książce „Powstania Śląskie. Niewypowiedziana wojna polsko-niemiecka” postawił znany historyk dziejów najnowszych, naukowiec Uniwersytetu Śląskiego prof. Ryszard Kaczmarek. Niedawno przypomniał ją Józef Krzyk, redaktor „Gazety Wyborczej”, znawca historii powstań i przedwojennej autonomii Śląska.

Jeśli pierwsze dwa powstania miały charakter żywiołowego zrywu – to do decydującego starcia o Górny Śląsk obie strony starannie się przygotowywały. Formalnie Górny Śląsk należał do Niemiec (Republika Weimarska), które miały wprawdzie decyzją aliantów okrojoną 100-tysięczną armię, ale byli to w większości oficerowie i żołnierze zaprawieni w bitwach. Niemcy nie mogły jednak wysłać regularnej armii na Górny Śląsk, bo Paryż ostrzegł, że potraktuje to jako casus belli – i wypowie wojnę. Stąd stworzyły Górnośląską Samoobronę (Selbstschutz Oberschlesien).

Toteż rząd w Berlinie oficjalnie nie miał z tym nic wspólnego, ale zacierał ręce i przychylnym okiem patrzył, jak zachęcani do walki ochotnicy bez przeszkód ciągnęli na Śląsk z całych Niemiec. Broń pobierali na miejscu, z wojskowych magazynów.

Zdaniem prof. Kaczmarka to Polska lepiej przygotowywała się do nadciągającego starcia. Przed wybuchem powstania już od kilku miesięcy przez Częstochowę i Sosnowiec dostarczano broń, amunicję i pieniądze. W Częstochowie zorganizowano centrum szkolenia, w którym, za sprawą oficerów Wojska Polskiego, nabierali szlifów członkowie Dowództwa Obrony Plebiscytu – żołnierze przyszłej powstańczej armii. Wiosną 1921 r. na Górnym Śląsku lub tuż przy granicy było ok. 800 polskich oficerów i 7 tys. żołnierzy szeregowych. W Sosnowcu i Czechowicach organizowano odpowiednio wyposażone magazyny wojskowe. Oficjalnie Warszawa o niczym nie wiedziała. Wszystko to działo się za cichym, przychylnym przyzwoleniem Francuzów.

Natomiast Wielka Brytania trzymała stronę Niemiec. Po wybuchu walk premier David Lloyd George nie miał złudzeń, że to Polska jest odpowiedzialna za rozpętanie konfliktu. Przed Izbą Gmin zarzucił Warszawie złamanie Traktatu Wersalskiego! Stwierdził kategorycznie, że w zaistniałej sytuacji Niemcy mają święte prawo siłą przywrócić porządek sprzed powstania.

W dniu wybuchu walk oddziały polskie liczyły 30 tys. ludzi, a w miesiąc powiększyły się jeszcze o 16 tys. Broni nie brakowało. W walkach uczestniczył dywizjon pociągów pancernych. Co ciekawe, w tych zmaganiach zarówno powstańcy, jak i żołnierze Selbstschutz nie nosili mundurów. Pierwsi zakładali biało-czerwone opaski, drudzy przypinali na ramię lub na czapkę metalowe tarcze w żółto-niebieskich barwach Górnego Śląska. Na niektórych starych zdjęciach nawet trudno odróżnić, kto jest kim. Wszak Berlin i Warszawa nie miały przecież nic z tym wszystkim wspólnego.

Największa i najkrwawsza bitwa rozgorzała o Górę św. Anny. Dla nas była przegrana. Powstańcy, choć liczniejsi, ustępowali przeciwnikowi słabszym wyszkoleniem. Wojciech Korfanty szybko dostrzegał, że z dnia na dzień przewaga powstańców w sprzęcie i ludziach maleje. Ogłosił więc, że cele powstania zostały osiągnięte. O losie Górnego Śląska miała teraz zdecydować dyplomacja.

Przez długie dziesięciolecia obowiązywała narracja o spontanicznym zrywie ludu śląskiego. Cóż… Udział obcych, choć bez mundurów, był po obu stronach znaczny. Ale paradoks historii sprawił, że w większości bili się między sobą sami Górnoślązacy. Bez ich udziału po stronie polskiej działanie i cele, jakie powstaniu stawiała Warszawa, nie zostałyby osiągnięte. A więc: zryw narodowy, wojna domowa czy wojna polsko-niemiecka? Jak już rzekłem na początku: wszystkiego po trochu…

Myliłby się ktoś, twierdząc, że to zamierzchłe dzieje i należy je odłożyć ad acta. Historia zawsze powinna czegoś uczyć – jest przecież nauczycielką życia, jak mówi znane przysłowie, którego nie chcę przytaczać w oryginale, bo obce języki mam za nic.

To, że na Ślązakach ciążą wciąż niespełnione marzenia, okazuje się przy każdych ważnych politycznych decyzjach. Dlatego rację ma prof. Marek Migalski, polemizując ze Szczepanem Twardochem: „Nie wierzę, że Szczepan Twardoch nie widzi tego, iż jeśli obecna władza się umocni, to marzenie jego ukochanych Ślązaków o dowartościowaniu ich języka, pozostaną mrzonkami, a oni zawsze będą traktowani jak zakamuflowana opcja niemiecka. Nie wierzę, że nie upokarza go to…”.

W odniesieniu do paru innych fragmentów jego świetnej, emocjonalnej polemiki pozwolę sobie zachować własną, odrębną opinię, jednak w tej jej części – chapeau bas.