Yoko Ono Lennon kontra śląscy lemoniadziarze

Niestety, moja informacja jest ciut spóźniona – to przez daleki wypad, gdzie diabeł mówi dobranoc. Za to jest z tych nie z tej ziemi, co zupełnie się w głowie nie mieszczą. Otóż parę dni temu katowiccy producenci lemoniady o pojemnej, jak się okazało, nazwie John Lemon puścili farbę. Ujawnili światu, że przed kilkoma miesiącami przyszło im stoczyć ciężki międzynarodowy bój prawny z samą… Yoko Ono.

Skośnooka wdowa po twórcy „Imagine” posiada majątek, który szacuje się na pół miliarda dolarów, a katowiccy producenci lemoniady są na dorobku. Ten nieładny majątkowy rozrzut stanowi narracyjną oś tej historyjki.

W słusznie minionym peerlowskim czasie – złym jak samo zło i mrocznym jak miasto Gotham – problemów takich z Coca–colą i Pepsi-colą nie mieli producenci rodzimej Polokokty. Także bayerowska aspiryna nie szła na noże z naszą polopiryną (no chyba, że czegoś nie wiem?). Parę przykładów jeszcze by się na siłę znalazło.

Ale w sprawie lemoniady Lemon Lennonowa wyciągnęła działa najcięższego kalibru i szła po trupach – na ostateczne unicestwienie producenta! W rezultacie tak krwawo zapowiadające się starcie zostało powstrzymane ugodą – z zastrzeżeniem, że przez jakiś czas Robert Orszulak i Daniel Hozumbek, właściciele lemoniadowej marki i producenci napoju, nie będą ujawniać charakteru sporu – czyli morda w kubeł.

A wszystko poszło o nazwę ich lemoniady John Lemon, którą w niewielkiej rodzinnej firmie, na około 20 zatrudnionych osób, wytwarzają od pięciu lat. Jak to się stało, że wieść o Lachu, Jasiu Cytrynie, złotym napoju przynoszącym ulgę w upalne letnie dni, doszła do samej Ono – licho wie. Może dlatego, że przedsiębiorczy panowie z Katowic w 2014 r. swój znak towarowy zastrzegli w Urzędzie ds. Własności Intelektualnej Unii Europejskiej – na wszystkie kraje świata z wyjątkiem Hiszpanii. Z Hiszpanią było tak, że wcześniej znany ogólnie koncern Heineken wypuścił na tamtejszy rynek własny produkt o nazwie John Lemon – piwo smakowe. Yoko się o tym dowiedziała, pozwała koncern i wygrała w cuglach. Odtąd żaden John Lemon nie może się w Hiszpanii pokazać.

Dwa lata po zastrzeżeniu „Johna Lemona” wdowa po Beatlesie postanowiła ukrócić niecne procedery w Europie raz na zawsze i zastrzegła w Unii Europejskiej znak towarowy „John Lennon”. Ale niezbadane są wyroki boskie! Dalej ta historia mogła wyglądać tak: Yoko wybrała się jednego razu do Holandii i, nieświadoma złośliwego zrządzenia losu, zamówiła orzeźwiający napój, bo właśnie było bardzo gorąco. Ponoć jej smakował – do chwili, w której rzuciła okiem na etykietę. John Lemon! Lemoniada szła bowiem jak woda już w 21 krajach. Uznała to za naruszenie znaku towarowego „John Lennon”.

Po stronie Yoko stały gigantyczne pieniądze i sztab prawników z Jorisem van Manenem na czele, specjalizującym się w ochronie znaków towarowych oraz praw autorskich. Prawnicy Yoko pozwali przed sąd w Hadze miejscowego dystrybutora lemoniady, potem dopadli handlarzy w innych krajach – wreszcie trafili do producenta.

Wdowa domagała się ochrony dobrego imienia swojego męża, ogromnego odszkodowania i zabezpieczenia towaru na poczet kosztów procesu – oraz natychmiastowego zaniechania produkcji owej lemoniady, szargającej świętość – wizerunek Johna Lennona.

Z kolei nasi prawnicy przekonywali, że sprawa jest w co najmniej 70 proc. wygrana, ale cholernie czasochłonna i kosztowa. Z drugiej strony zmierzenie się z międzynarodową konkurencją reprezentującą samą Ono było tak intrygującym i fascynującym wyzwaniem, że rodzima palestra była skłonna zrzec się wszelkich wynikających z niego profitów. Proponowano nawet zbiórkę pieniędzy na opłaty procesowe. Ale proces, może nawet po latach wygrany, oznaczał zablokowanie produkcji i sprzedaży lemoniady, ogromne straty – i koniec firmy. Byłoby to kopanie się z koniem.

Znaleziono wyjście ugodowe, ale dopiero po tym, jak w właściciele lemoniadowej marki zapowiedzieli ogłoszenie upadłości firmy, co oznaczało, że mogą odpowiadać tylko do wysokości kapitału spółki – czyli 5 tys. zł. Prawnicy Yoko zrozumieli, że tym samym ich mocodawczyni nie miałaby skąd ściągać odszkodowania.

Ugoda poszła w takim kierunku: znak towarowy „John Lemon” pozostaje w rękach właścicieli, ale nie mogą używać go komercyjnie, jest więc tak naprawdę martwy. Do samej lemoniady „Lemon” Yoko nie ma pretensji, pod warunkiem że w nazwie napoju nie będzie „Johna” – imienia świętej pamięci męża. Do końca bieżącego roku może być używana stara nazwa, ale później lemoniada pojawi się pod nową marką – jako „On Lemon”. Z poprzedniej nazwy zniknęły dwie literki. Właściciele mają nadzieję, że miłośnicy ich lemoniady nie odwrócą się od napoju. Ja mam nadzieję, że nie popełnią literówki i na etykiecie nie znajdzie się „Ono Lemon”, bo znowu się zacznie.

Podsumowując: John Lemon na rynek już nie wróci – zastąpi go On Lemon. Początkowo myślałem, że to świetnie wymyślona akcja reklamowa lemoniady albo historia barwnie wydumana. Ale to prawda. Wiadomość o Yoko kontra John Lemon z Polski poszła w Europę i świat. Znowu byliśmy na językach. Lennonowa nie dostanie od naszych lemoniadziarzy ani centa, za to musi się zdrowo szarpnąć na rzecz zaangażowanych przez siebie prawników.

To kobieta utalentowana, odważna, nawet awangardowa. Wie, czego chce. Chciała Lennona w całości i bez reszty, czemu oboje dali dowód podczas miodowego miesiąca. Całe szczęście, że Lemoniadowy Joe zdążył zagościć na naszych ekranach dużo wcześniej. Bo gdyby nie zdążył… imagine…