Pieniądze przed metanem

Mija 9. dzień od wybuchu metanu w kopalni „Mysłowice-Wesoła”. Choć ta katastrofa nie pochłonęła tylu ofiar, jak te najtragiczniejsze w ostatnich latach – w kopalniach „Halemba” i „Wujek-Śląsk” – to w miarę wyciągania jej okoliczności na światło dzienne jesteśmy coraz bardziej zszokowani i zbulwersowani.

Przypomnijmy: w poniedziałek wieczorem (6 października) na głębokości 665 m pracowało 37 górników. W tym miejscu obowiązywał czwarty, a więc najwyższy stopień zagrożenia metanowego. Na powierzchnię zdołano wywieźć 36. Próby dotarcia do 42-letniego kombajnisty nadal trwają. Do szpitali przewieziono 31 osób. Osiemnastka górników w stanie bardzo ciężkim i krytycznym trafiła natychmiast do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Tydzień po wybuchu umiera 26-letni górnik, dla którego lekarze od początku nie mieli dobrych rokowań. Poparzenia: ponad 80 proc. ciała. Kilku wciąż walczy o życie. Tyle tragicznej statystyki.

„Gazeta Wyborcza” podaje za górnikami z „Mysłowic-Wesołej”, że już od kilku dni paliły się zroby (miejsca po wydobyciu węgla). Stąd wysłano tam ratowników do ich gaszenia, żeby właśnie nie stały się przyczyną zapalenia metanu. Z kopalni i Katowickiego Holdingu Węglowego, do której ona należy, płyną inne informacje – owszem, ratownicy zjeżdżali do prac profilaktycznych, żeby w zroby tłoczyć mieszankę wodnopyłową zapobiegającą samozapaleniu się węgla.

Górnicy twierdzą, że mimo tego zagrożenia wydobycie węgla szło pełną parą. Druga strona, że na tej zmianie już nie, choć na wcześniejszych fedrowano. Uruchomiony wprawdzie został kombajn ścianowy – ale tylko po to, żeby odstawić go w bezpieczne miejsce i uchronić przed uszkodzeniem podczas zalewania zrobów. Jak intensywna musiała być to akcja, może świadczyć powstałe tam głębokie na dwa metry rozlewisko, które odcina drogę do ostatniego górnika, znajdującego się gdzieś w czeluściach kopalni. W tych strasznych chwilach poniedziałkowego wieczoru mogło stać się dla niego szansą. Mogło być też inaczej. Choć to już 9. dzień akcji, to przecież cud może się zdarzyć – są na to dowody w polskich i światowych akcjach ratowniczych.

Soboty i niedziele to w górnictwie dni wolne – „Solidarność” wywalczyła je jeszcze 3 września 1980 r. w słynnych Porozumieniach Jastrzębskich. Oficjalnie to rzecz święta. Kiedy któryś z prezesów węglowych spółek bąknie odważnie, że kopalnia dla poprawienia wyników ekonomicznych powinna pracować sześć, a nawet siedem dni w tygodniu (choć sami górnicy w systemie zmianowym nadal pięć), związkowcy krzyczą, że to zamach na ich ciężko wydarte zdobycze i szykują taczki do wywiezienia wrednych prezesów.

Tymczasem kopalnie w wolne dni fedrują aż miło. Górnicy zjeżdżają – za dodatkowe pieniądze, rzecz jasna. Często są to spółki założone przez samych działaczy związkowych. W „Mysłowicach-Wesołej” razem z ratownikami zjeżdżali górnicy z firmy (za „GW”) utworzonej przez „Solidarność”. Ratownicy do gaszenia pożaru, czy też prac profilaktycznych, a ci ze związkowej spółki – do fedrowania. Po sąsiedzku. Związki zawodowe w swoich statutach mają zapisany m.in. obowiązek dbałości o bezpieczeństwo pracy. Czy w tym przypadku kasa przeważyła nad… metanowym zagrożeniem?

Co naprawdę wydarzyło się pod ziemią – ma wyjaśnić prokuratura. W takich sytuacjach prawda ciężko wyłazi na wierzch. Nie zapadł jeszcze wyrok w sprawie katastrofy w „Halembie” (w listopadzie 2006 r. zginęło 23 górników), choć sprawa toczy się przed gliwickim sądem od pięciu lat. Mówi się, że werdyktu można się spodziewać w drugiej połowie listopada bieżącego roku.

Jest jeszcze jedna sprawa, która powoduje, że nóż w kieszeni sam się otwiera. To leczenie poparzonych. Jeżeli oparzenia są ciężkie, koszt przywracania zdrowia jednemu górnikowi wynosi 100–120 tys. zł (m.in. hodowla skóry, przeszczep, chirurgia plastyczna, rehabilitacja). Narodowy Fundusz Zdrowia hojnie rzuca na stół 45 tys. zł! Pozostałe koszty ponosi szpital.

Cóż, nie tylko nasze górnictwo jest chore. Tym leżącym na siemianowickiej oparzeniówce, temu czekającemu pod ziemią i ratownikom – Szczęść Boże.