Węgiel na fali

Niestety, tylko polityczno-propagandowej, a nie profitowej. Premier, który ostatnio przeprosił się z górniczymi związkami zawodowymi (Canossa light), zapewnia, że nie będzie likwidacji nierentownych, nierokujących żadnej nadziei na poprawę kopalń – tylko ich naprawa. To co będzie?

Bo jak naprawić coś, co jest zepsute na amen? Wyobraźmy sobie, że ściągamy ze złomowiska starą lokomotywę parową. Od biedy da się ją doprowadzić do takiego stanu, że będzie można puścić na tory. Pojechać pojedzie, nawet ładnie się zaprezentuje, może nawet niejednego wzruszy – ale o ściganiu się, o wykaszaniu konkurencji nie ma mowy. A właśnie górnictwo musi ścigać się z konkurencją. Żeby wyjść z tarczą, nasze kopalnie muszą przynajmniej w ogólnym zarysie przywodzić na myśl Pendolino.

Cała górnicza branża pogrążona jest w kryzysie (efekt spadających na świecie cen węgla) – a szczególnie największa firma, Kompania Węglowa (1 mld zł strat w 2013 r.), która doszła do granicy upadłości. Na zwałach leży 5 mln ton węgla, którego nikt nie chce, a kieszeń tak pusta, że brakuje na wypłaty. Ostatnio rzutem na taśmę sprzedano Jastrzębskiej Spółce Węglowej najlepszą kopalnię, Knurów-Szczygłowice. Za 1,5 mld złotych. Taka suma wystarczy na pensje dla 54 tys. pracowników (średnia płaca brutto to 6,7 tys. zł). Przez cztery miesiące. Co potem?

Pod koniec kwietnia górnicy wyszli na ulice Katowic z płonącymi oponami, petardami i okrzykami: „Je…ać Tuska” i „Gdzie są nasze pieniądze?”. No i z zapowiedzią marszu na Warszawę oraz groźbą nowego Majdanu. Generalnie domagali się programu ratunkowego dla całej branży, a dla Kompanii Węglowej w szczególności. Czas był taki, że KW wysłała załogi z dziewięciu kopalń na przymusowy urlop, a sześć kolejnych pracowało na pół gwizdka.

Wszystko po to, żeby nie powiększać zwałów. Zapowiedziano nawet miesięczny postój najgorszych kopalń.

Co to znaczy – lepsza czy gorsza kopalnia? Kryteriów ocen jest wiele (koszty wydobycia, jakość węgla itp.), ale tym podstawowym pozostaje wydajność. Statystyczny pracownik Kompanii Węglowej wydobywa rocznie 600 ton węgla. W najlepszej kopalni fedrują 855 ton, w najgorszej – 336 ton. Tymczasem w prywatnej czeskiej Silesii (należącej jeszcze parę lat temu do KW) – 1100 ton, a w podlubelskiej Bogdance ok. 2000 ton. Już te tony pokazują biegunową kondycję naszych kopalń.

Po kwietniowym marszu premier przyjechał do Katowic na „węglowy szczyt”, na którym obiecał uratować górnictwo. Dużo obiecał – aż tyle, że górnicy odpuścili sobie marsz na Warszawę, a w eurowyborach Platforma Obywatelska zanotowała na Śląsku świetny wynik.

Na początku czerwca, na kolejnym spotkaniu ze związkami, premier zapowiedział odroczenie spłaty ok. 400 mln zaległych składek ZUS. Daję głowę, że dzisiejsze odroczenie niebawem zmieni się w umorzenie, a ZUS poszuka kasy „gdzieś indziej”. Zastanawiano się też, jak uporządkować handel węglem w kraju (padła propozycja powołania państwowych składów węgla) i jak zablokować import, szczególnie węgla rosyjskiego. Padła też deklaracja, że rząd zrobi wszystko, żeby uniknąć zamykania kopalń. Za parę dni kolejne spotkanie w Katowicach, a później premier zaprasza związkowców do siebie.

Co się wykluje z tego nowego romansu, który niechybnie przetrwa jesienne wybory samorządowe i dotrwa do przyszłorocznych – parlamentarnych? Handel węglem w kraju – jeszcze da się opanować i trzymać w garści, żeby nie działał na oszukańczych zasadach. Z blokadą węgla rosyjskiego będzie trudniej. Myśli się o certyfikatach jakościowych dla wschodniego surowca, ale fachowcy twierdzą, że przyjeżdża do nas bardzo przyzwoity węgiel. Może dałoby się w rosyjskim transporcie znaleźć „wirusa afrykańskiego” i wprowadzić embargo na kilka milionów ton. Tylko czy to uratuje nasze górnictwo?

Nie obejdzie się bowiem bez redukcji zatrudnienia i cięcia przywilejów. Wyliczono, że w pensji górnika jest 25 różnych elementów pozapłacowych, niezwiązanych z wynikami produkcyjnymi i ekonomicznymi. Toż to prawdziwy skansen! Rządzące nim rozwiązania wymyślono 30 lat temu, kiedy nie było wolnego rynku, żadnej konkurencji, a ceny ustalało państwo. Kasandry, które już po zmianie ustroju wieszczyły, że Polska może być importerem węgla, bo konkurencja nadciąga – brano za wariatki.

Rzecz jasna na skansen ów chuchają i dmuchają – czułe na ludzką krzywdę, zawsze gotowe do boju o odwieczny ład – związki zawodowe. Cud musiałby się stać, żeby z tym odwiecznym, starym ładem zerwali i poszli na radykalny rozwód z przeszłością. Bez orzekania o winie.

W Polsce mamy 35 kopalń węgla kamiennego – kilkanaście z nich spokojnie mogłoby konkurować na własnym rynku z węglem rosyjskim i tym zza oceanu. Kilka jest do naprawy – przykład „Silesii” można by powielić pod warunkiem, że znajdą się duże pieniądze na inwestycje i załogi gotowe do wyrzeczeń w zamian za miejsca pracy.

Ale kilka kopalń jest do natychmiastowej likwidacji i tu żadne cuda – nawet w wydaniu premiera – nie pomogą. To już parowe lokomotywy. Ładne, bliskie sercu, że i łezka poleci – ale daleko nie zajadą.