Wykolejenie marszałka
Dzisiaj (21 stycznia) nastąpi zmiana na fotelu marszałka województwa śląskiego. Za Adama Matusiewicza (PO) – Mirosław Sekuła (PO). Wprawdzie swoich faworytów na ten fotel wskazały też opozycyjne partie SLD i PiS, ale niespodzianek nie powinno być. Samorządowa demokracja jest, póki co, przewidywalna.
Matusiewicza wykoleił falstart Kolei Śląskich. Był do tej pory drugą postacią – po Tomaszu Tomczykiewiczu, liderze regionalnych struktur PO i wiceministrze gospodarki – w śląskiej Platformie. Sekuła, godząc się na ten stołek – siedział w fotelu wiceministra finansów, a w życiorysie ma m.in. prezesurę NIK.
Jak do tego doszło?
Końcowe miesiące 2012 r. mijały na Śląsku w atmosferze ostrego sporu o charakter przyszłej „wystawy stałej historii Górnego Śląska” w budowanym Muzeum Śląskim – zarzucono jej proniemiecką narrację i marginalizowanie polskości. Dużo emocji budziły też kwestie uznania narodowości śląskiej i języka.
W grudniu ub. r. mijały dwa lata od zaproszenia Ruchu Autonomii Śląska do współrządzenia województwem śląskim. Trwanie koalicji PO i PSL z autonomistami, to był kolejny punkt zapalny. Ma to bowiem istotne znaczenie nie tylko dla regionu i obrazu Śląska w kraju, ale i dla Polski.
A to dlatego, że Jerzy Gorzelik, lider RAŚ i członek zarządu województwa (podlegają mu m.in. sprawy muzeum), dystansuje się publicznie, jak wiemy, od państwa polskiego i polskości. Opozycja od początku nawoływała do usunięcia autonomistów z koalicji; wiadomo, że nieoficjalnie przyklaskuje takiemu rozwiązaniu wielu działaczy PO.
Kiedy wydawało się, że nic już nie jest w stanie bardziej podgrzać śląskiego kotła, to 9 grudnia na wszystkie tory wyjechały Koleje Śląskie – spółka należąca do Urzędu Marszałkowskiego – i przejęły od Przewozów Regionalnych cały ruch pasażerski na Śląsku oraz połączenia z sąsiednimi województwami. Wyjechały z zapowiadanym od miesięcy rozmachem – w nowym rozkładzie jazdy znalazło się o ponad 100 połączeń więcej niż wcześniej wykonywali obaj przewoźnicy! Pociągi miały wrócić na linie, z których w poprzednich latach wycofały się PR.
Do tego momentu KŚ jeździły na dwóch najbardziej obłożonych trasach: Gliwice – Katowice – Częstochowa (tzw. średnica) i z Katowic do Wisły. Były nawet chwalone. Bilety miały tańsze, wprawdzie minimalnie, niż wcześniej PR. Teraz brawa dla władz wojewódzkich i ich kolejarzy miały zabrzmieć na całym Śląsku i u sąsiadów. W zamian rozległy się ostre gwizdy.
Tuż po starcie z rozkładu wypadało codziennie po kilkadziesiąt połączeń, a w najczarniejszym dniu – ponad 90 (na ok. 580). Media pokazywały wściekłych pasażerów wsadzanych do pośpiesznie wynajmowanych przez autobusów. Chaos, paraliż, kompromitacja – innych porównań nie używano.
W grudniu nie wyjechało 16 pociągów, które zastąpiono autobusami. Ale przekaz medialny był taki, że cały Śląsk ogarnął komunikacyjny paraliż. Tymczasem na większości linii, w tym newralgicznych, komunikacja była sprawna. Śląsk stoi! – takie szły w kraj i świat komunikaty. Czy faktycznie 4, 6 milionowy Śląsk stał wówczas sparaliżowany komunikacyjnym chaosem?
Śląsk nie stanął, ale falstart był oczywisty, nie tylko medialny. Miarą porażki było posypanie głów popiołom i poproszenie PR, wypartej z rynku konkurencji, o przejęcie z powrotem (na rok) pięciu stykowych połączeń międzywojewódzkich. I tak na dzień dobry, dla ratowania sytuacji, śląski przewoźnik stracił ok. 20 proc. regionalnego rynku. Wiadomo już, że z wojewódzkiego budżetu trzeba będzie zapłacić za to 35 mln zł (PR zażyczyły sobie dopłat wyższych niż zaplanowano dla KŚ).
– Zabrakło miesiąca – dwóch do przygotowania dobrego startu – mówi Michał Borowski, nowy prezes Kolei Śląskich. W poprzednim zarządzie był prokurentem. – Wcześniej zabrakło nam wyobraźni i fachowców, uśpiły sukcesy, a i ostra zima w tamtych dniach zrobiła swoje – tłumaczy porażkę w pierwszych dniach.
Spowodował to nie tylko wymianę zarządu Kolei Śląskich, ale doprowadziło też do politycznej zmiany torów. W piątym dniu kolejowego kryzysu do dymisji podał się marszałek Adam Matusiewicz – pierwszy marszałek w Polsce, który tak boleśnie zderzył się z koleją.
Wcześniej media kreśliły portret Marka Worach, prezesa KŚ, wybranego na to stanowisko bez konkursu, dorzucając co rusz bulwersujące szczegóły. Przede wszystkim chodziło o zatajenie, że jest oskarżony o działanie na szkodę firmy, w której poprzednio pracował, a przed nominacją podpisał oświadczenie, że nie toczy się przeciwko niemu żadne postępowanie karne. Do tego ujawniono orzeczenie (znajdujące się w aktach sądowych) o chorobie psychicznej.
– Czuję się oszukany, okłamany i zdruzgotany – mówił Matusiewicz przed złożeniem dymisji. Jego zdaniem w sprawach dotyczących tylko startu kolei poprzedni zarząd zgubiła pycha: – Ale nie mieli odwagi przyjść i opowiedzieć o możliwych problemach. Za to przekonywali, że sukces jest murowany.
Jeszcze przed rezygnacją namawiano marszałka, aby nie postępował zbyt pochopnie, bo wszystko da się naprawić i kolej wróci na właściwe tory. – Zawiodłem się na ludziach, którym zaufałem, ale nie zmienia to faktu, że ponoszę polityczną odpowiedzialność za to, co się stało – uzasadniał Matusiewicz. – Wolę odejść z honorem, niż zapisać w galerii historii tchórzy, którzy chcą trwać za wszelką cenę.
Śląski działacz PO nie ma wątpliwości, że o losach marszałka ostatecznie decydowano w Warszawie: – Problemy Kolei Śląskich były ważne, ale wizerunek Platformy w regionie i kraju, sprawa była przecież nośna – ważniejszy.
Dymisja marszałka oznacza automatycznie odwołanie całego zarządu, z Jerzym Gorzelikiem, szefem RAŚ. A że stało się to w kolejną rocznicę zawiązania samorządowej koalicji z autonomistami, to opozycja zatarła ręce. – Ta sytuacja jasno pokazała, że opcja autonomii województwa jest po prostu nierealna – komentował radny Czesław Sobierajski, szef klubu PiS. – Chcieliśmy mieć własne koleje i z zarządzania nimi dostaliśmy jedynkę. Kolejowa, na razie, autonomia Śląska – wzięła w łeb.
Stąd nadzieje, nie tylko w opozycyjnych kręgach, że KŚ wykoleją śląską koalicję. Gorzelik, zapytany przez „Dziennik Zachodni”, czy czuje się odpowiedzialny za chaos na torach, powiedział, że w zarządzie jest podział kompetencji i ta sprawa do niego nie należy, ale: – Oczywiście nie uchylam się od odpowiedzialności, zwłaszcza, że pomysł powołania Kolei Śląskich był dobry i konieczny. Zawiódł dobór współpracowników, na co nie miałem wpływu.
Spekulacje, co do losów koalicji z autonomistami – szybko rozwiał Tomczykiewicz, jej główny architekt i zwolennik. Zapowiedział, że koalicja w tym kształcie zostaje. W Śląskim Sejmiku (48 miejsc) PO ma 22 radnych, SLD – 10, PiS – 8, RAŚ – 4, PSL – 2, SP – 1 (jeden mandat jest wygaszony). Niespodzianki nie powinno więc dzisiaj być.
Matusiewicz odchodzi w momencie, kiedy Koleje Śląskie stają na nogi. Oczywiście, po oddaniu PR 20 proc. relacji międzywojewódzkich. Zostało im ok. 460 połączeń. W drugiej połowie stycznia tylko na jednej trasie pojawiają się autobusy. Na okrojonym kawałku transportowego tortu jeżdżą teraz z punktualnością 82 proc. (zaczęły z 70 proc.) przy średniej krajowej – 91 proc.
Zegarków jeszcze długo nie będziemy regulować według ich rozkładu jazdy, ale nie dajmy sobie wmówić, że doprowadziły do totalnego paraliżu regionu. Jednym z argumentów powołania własnej kolei było również to, że dotacje – z roku na rok coraz większe – szły do warszawskiej centrali PR, a potem pieniądze rozchodziły się nie wiadomo gdzie. Po Śląsku jeździło się coraz gorzej. Przejęcie przewozów regionalnych na własny rachunek miało więc sens. Zabrakło jednak profesjonalizmu – przeważyły chore ambicja, wypisz wymaluj z okresu Gierka, że my to zrobimy przed terminem.
Koleje Śląskie, mając wcześniej 100 połączeń – porwały się z dnia na dzień na 600! Miały tylko zestawy elektryczne, a tu pojawiły się spalinowe. Włączono je do floty bez podstawowej refleksji, że silniki Diesla muszą w czasie mroźniej zimy – na postojach, w remoncie czy rezerwie – cały czas pracować, albo być podłączone do zasilania elektrycznego, bo inaczej szlag je trafi. I trafił.
Miarą przerośniętych ambicji był rozkład jazdy zbudowany według filozofii, że pociągi powinny być cały czas w ruchu. Jak nie jeżdżą, to nie zarabiają. Niczym linie lotnicze Ryanair, których samoloty maja krótkie postoje na lotniskach. No i wymyślono rozkład jazdy, w którym zabrakło czasu na zwrócenie lokomotyw (tylko w połowie taboru maszyniści przechodzili z jednego końca składu na drugi – i wracali). Teraz przesuwa się rozkład jazdy o 10 – 30 minut, żeby przestawić lokomotywy.
Sytuacja po woli się normuje, ale za ten bałagan trzeba będzie zapłacić. Koleje Śląskie miał na ten rok 156 mln zł samorządowej dotacji. Tylko wracające na tory Przewozy Regionalne wyciągną z tego ponad 35 mln zł. Nie policzono jeszcze kosztów wynajmu autobusów i wiele innych związanych z chaosem i odwołanymi połączeniami. Ten kolejowy koszmar odsłonił inny paradoks: wiadomo już, że wynajęcie przewoźników zastępczych (autobusy) wyjdzie taniej, niż gdyby pasażerów miały wozić punktualnie podstawiane pociągi. Pies pogrzebany leży w bardzo wysokich opłatach za korzystanie z linii kolejowych (torów) i za energię elektryczną. To powinno być ciekawe doświadczenie dla samorządowców.
Przed startem Kolei Śląskich zabrakło wyobraźni i kompetencji. Głową za to zapłacił marszałek Matusiewicz, a nowy – Sekuła, musi zrobić wszystko, aby przywrócić zaufanie do samorządowego przewoźnika. Ale pomysł wprowadzenia własnej spółki na wszystkie regionalne tory nie był, w moim przekonaniu, chybiony.
Na Śląsku zakładano, że swój będzie tańszy i o niebo sprawniejszy niż państwowy monopolista. Nie udało się, ale to nie oznacza, że tak się nie stanie.
Komentarze
Marszałek Matusiewicz w szkole i na studiach nauczył się liczyć. I te cyferki liczone z różnych stron, nigdy go nie zawodziły. Niestety, z ludźmi jest inaczej. Nie zawsze można na nich liczyć, nawet, jeśli zapewniają o swoich kwalifikacjach i dobrych chęciach. Szczególnie w aglomeracji takiej jak śląsko-zagłębiowska. To teren, na którym rozgrywane są poważne interesy wielkich graczy ze sfery polityki i gospodarki. Politycznie, to gorący kartofel od 90-ciu lat, kiedy to Górny Śląsk przyłączono do nowo-powstałej Polski. A ta, przez wszystkie te lata nie potrafiła udowodnić tubylcom, że jest państwem sprawnym, gospodarnym i racjonalnym. Tych nadziei nie spełnił także Marszalek Matusiewicz. Znalazł dla swych działań zbyt wielu wrogów, aby wyjść obronną ręką z konfrontacji. Wpadka z Kolejami Śląskimi była tylko ostatnim pretekstem do spuszczenia go z fotela. Na krótką – mam nadzieję – metę, triumfatorami są radni PiS (na czele z Czesławem Sobierajskim – góralem świętokrzyskim, który uwił sobie ciepłe gniazdko na Ślasku) oraz pani prezes Przewozów Regionalnych. Potrafiła tak rozegrać partię szachów z kolejarzami PR na Śląsku, że dla każdego czytelnika mediów regionalnych, było jasne, że coś się wydarzy. Zagrożeni utratą pracy kolejarze PR, co i rusz się burzyli oraz żądali automatycznego zatrudnienia w Kolejach Śląskich. W powietrzu czuć było konflikt. No, i się wydarzyło. A teraz pani prezes PR wystawi województwu rachunek za swoją „pomoc w stabilizowaniu przewozów kolejowych na Śląsku”. A wszystko zostanie, tak jak było wcześniej – po polsku.
Dopuscić parafaszystów z RAŚ do rządzenia jest droższe dla Polski od wpuszczenia malp do zarządu kolei śląskich. Ale czegóż to można bylo oczekiwać od firmy którą kierowal kleryk udający wariata – żeby nie placić ZUS-u. Podobnie jak LOT gdzie zatrudniono goscia którego jedyną kwalifikacją bylo sklejenie 175 modeli samolotów !!! Takim nie dalbym kur szczać prowadzać ! Ale być może wlasnie ZA taką dzialalność padalce pokroju Gorzelika mają placone ?
Takiej komedii nie wymyslilby sp. Bareja
http://wpolityce.pl/artykuly/45170-jakie-kadry-rzad-przysyla-do-lot-u-powiedzial-ze-sie-zna-na-lotnictwie-skleil-175-modeli-i-przeczytal-trzy-ksiazki-o-lotnictwie-cywilnym
W jaki sposób Gorzelik dystansuje się od państwa polskiego?
Wyraźnie mówi, że zamierza zmienić jego model ustrojowy, ale pozostając jego lojalnym obywatelem. Czym się różni od monarchistów, intronizatorów Chrystusa Króla czy zwolenników rządów ludu?
Jakież to typowe dla tego porąbanego kraju, a chodzi mi o hasła „najpierw róbmy, a potem zobaczymy, co z tego będzie”, albo „wywróćmy wszystko do góry nogami, a potem się zobaczy”. Znam to, tak się pracowało w PRL-u i nigdy nikogo nie dało się przekonać, żeby nowość wprowadzać powoli, systematycznie i korygować błędy, zanim osiągniemy pożądany cel. Najtrafniejsze były zawsze analizy klapy, wszyscy wiedzieli dlaczego coś się nie udało, a przecież mogło, tyle tylko że nie trzeba było zamieniać głowy na dupę.
Ja się na kolei nie znam, ale wiem, że jak jestem chory to trzeba się wybrać do lekarza, bo piekarz mi nie pomoże, a tak się stało w przypadku wyboru głównego machera od zmian na kolei w naszej aglomeracji. Jak słyszę, że trzeba coś zmieniać systemowo, to od razu wiem, że ktoś kto to proponuje, nie ma zielonego pojęcia o czym mówi, ponieważ opór „materii” jest zbyt duży, ażeby za jednym zamachem dało się wprowadzić całkowicie nową organizację pracy (wszak tylko o to chodziło w powołaniu KŚ).
Wracając do Matusiewicza, powiem tylko, że polityka nie dyskwalifikuje brak wiedzy na każdy temat, ale brak wiedzy o ludziach, którym powierza ważne zadania. Pan marszałek tuż przed tą kompromitacją bardziej zajmował się sporami o ekspozycje w budowanym MŚ, niż planowanymi zmianami na kolei. Trzeba zauważyć, że w przypadku muzeum nie brakowało tam od początku kompetentnych ludzi od ekspozycji historii Górnego Śląska i można było sobie pozwolić spokojnie czekać na rezultat.
Jedynym plusem tej historii stała się rezygnacja marszałka z zajmowanego stanowiska, co w polskich zwyczajach politycznych jest raczej ewenementem.
„Końcowe miesiące 2012 r. mijały na Śląsku w atmosferze ostrego sporu o charakter przyszłej „wystawy stałej historii Górnego Śląska” w budowanym Muzeum Śląskim ”
czyli gówniarzeria nie ma co robić i zajmuje się pierdołami, normalnie jak w przedszkolu
W sprawie Muzeum już się wypowiedziałem – to wyrzucone pieniądze, bo nie będzie opisywało „prawdziwej” prawdy, a wybraną prawdę Tisznerowską.
Marszałka nie znałem, bo nasze kontakty z Katowicami się urwały – i chwała Bogu, powiedziałbym na podstawie korespondencji mojego ojca z władzami „górnośląskimi” w sprawie majątków „poniemieckich”.
Mamy na Opolszczyźnie własnych fałszerzy historii, którzy nam zafundowali Muzeum Powstań Śląskich na Górze św. Anny. Ocena znawców problemu, niezaślepionych krwawym nacjonalizmem, jest druzgocąca. Chciałem się sam przekonać o słuszności zarzutów, ale uzyskałem od kustosza informację, że wejście do muzeum jest nieprzystosowane dla osób niepełnosprawnych, a fruwać nie umiem.
Górę znam dobrze i także idiotyczną „ryczkę” betonową Dunikowskiego z błędnymi napisami i malowidłami. Zwiedzałem też x lat wcześniej piękne mauzoleum, które wysadzono w powietrze razem z szczątkami poległych, aby dać fuchę Dunikowskiemu. Nie łaknę dalszych muzeów! Ja swoje wiem i nie interesuje mnie co inni o tym myślą. Młodzież i tak ma to wszystko… „tam, gdzie słońce nie dochodzi”. Wolą oglądać Luwr, Prado lub Ermitaż, no, może jeszcze Pergamonmuseum, jeśli ich interesują bardzo dawne dzieje (i jest najbliżej). Przy obecnej globalizacji wszystkie wymienione muzea są w zasięgu „Dreamlinerów”.
Jako największych fachowców od spraw ślaskich przywołuje się posiłki z miasta stołecznego Warsiawa (Semka, Komorowski, Kaczyński, Musioł) wraz z gronem miejscowych klakierów- komendantów o polskim (najczęściej antyśląskim) rodowodzie Woźniczka, Sobierajski, Semik, Spyra i Marek ( judasze dwa), solidarny Wójcik Michał, Czarski, Zaborowski, itd itd. Jak ktos zaś myśli tak samo jak Gorzelik i autonomiści od razu zostaje namaszony jako wywrotowiec i separatysta, czyli kto nie z nami to przeciwko nam. Czy takiego scenariusza już nie przerabialiśmy ?
Z tekstu bezdyskusyjnie wnioskuję, że Marszałek Matusiewicz mieszka i rządził w innym jednak Państwie. Wszak złożył dymisję z powodu Kolei Śląskich, widocznie inne na Śląsku Obowiązują normy. Marszałek Mazowiecki Struzik, z powodu Mazowieckiego Portu Lotniczego ( w skrócie Modlin), dymisji nie złożył, ponieważ „nie on mieszał beton”. Wyjaśnienia wymaga jedno: Co mieszał Marszałek Matusiewicz? Wyjaśnienia tego domaga się elementarne poczucie sprawiedliwości (ktoś widział ostatnio???), oraz nieświadoma – bez wątpienia – dusza Marszałka Struzika. Mogłaby się wtedy oczyścić w zupełności z przewin i grzechów. I nadal harmonijnie wspierać Marszałkowe Ciało. W trudnej sztuce rządzenia ma się rozumieć.
Kim oni naprawdę są?
Takie dramatyczne pytanie stawia w Angorze „prawdziwa” Polka (chyba obywatelka RFN) o paskudnym imieniu, bo czysto niemieckim „Edeltraud”, mając na uwadze mniejszość niemiecką w Polsce.
Przeczytała biedaczka wywiad z p. Wójcickim w Angorze i pomieszały jej się w głowie pojęcia i zgłupiała do reszty, pewnie sama zaczęła mieć problemy identyfikacyjne. Rzekomo mieszka 30 lat w Niemczech. Usprawiedliwione pytanie jest takie: „Niemka to czy Polka”? Imię wskazuje na Niemkę, lub przynajmniej niemieckich rodziców (i chrzestnych?). Nie znam wieku tej pani, ale jeśli urzędnik w państwie, w którym się urodziła (Górny Śląsk), pozwolił na nadanie takiego imienia, to jest raczej młodą osobą, bo długo nie wolno było w tym „państwie” (po jego „restrukturyzacji” w 1945 roku) nadawać dzieciom imion pachnących (śmierdzących) germanizacją, a wcześniej nadane, np. „Edeltraud” zmieniano przymusowo na polskie, np. na „Wisłomiła”. Wygląda na to, że dziadkowie i być może rodzice urodzili się w innym państwie – w Niemczech – byli niemieckimi obywatelami, mówili po niemiecku, liczyli skromne pieniądze i modlili się po niemiecku. Według definicji Edeltraudy byli więc Niemcami. Czy to nie wystarczy do tego, aby i ona była Niemką? Po co kuma się z p. Wójcickim – SuperPolakiem, ale korzystającym z dobrobytu w RFN i wierzy w te bzdury, które mówi i pisze np. w Angorze, bo ten ostatni wywiad nie jest jedynym. Wykazywałem mu wielokrotnie, że nie ma pojęcia o prawnej sytuacji Polaków w Niemczech i Niemców w Polsce. Edeltrauda nie musi się znać na prawie, ale pan prezes ważnego związku powinien (lub jego doradcy).
Edeltrauda pisze, że w dowodzie ma wpisany jako miejsce urodzenia „Górny Śląsk”. Cieszy mnie to. Bo to pachnie realizacją marzenia Gorzelika o autonomii i to poza państwem polskim!!! Tego nawet nie postuluje!
Poza tym – zgodnie z ustawą – Ślązacy mogą się ubiegać o uznanie jako mniejszość narodową, bo istnieje gdzieś mityczne państwo śląskie. Ja o tym istnieniu nie słyszałem, ale chętnie się dowiem. E. chyba pisała o niemieckim dowodzie osobistym – pewnie jest obywatelką niemiecką o lekko „zbutwiałych” korzeniach polskich jak p. Wójcicki. Może jakiś idiota urzędnik jej wpisał „Oberschlesien, jak mojej żonie „ZSRR”, choć urodziła się w Polsce, niedaleko Tarnopola. Dalej pisze pani Edel… o jakimś związku! Czyżby pomyliła realnie istniejącą , zgodnie z ustawą polskiego sejmu o mniejszościach narodowych i etnicznych, grupę ludzi z jakaś partią polityczną lub związkiem miłośników np. kultury niemieckiej?
Twierdzi pani Edel…, że nie ma żadnego Niemca w Polsce. Nie ona to wymyśliła, tylko m. in. kardynał Glemp dawno temu. To jakim cudem miliony takich „nieistniejących” Niemców wyjechało mimo represji po złożeniu wniosku o wyjazd? Ci teraz nie nalezą do Polonii, mają polskości powyżej uszu z okresu błędów i wypaczeń, co najwyżej puszczają nagrania kolęd w obu językach, przypominając sobie okres młodości. Ja jestem stary i mam żonę z Galicji, dzieci i wnuki o skomplikowanych korzeniach. Ale podczas wieczerzy wigilijnej puszczam wiązankę w wykonaniu Andrei Jürgens (dla mnie) i Santorkę – dla reszty rodziny (i dla mnie też, bo nie wiem, kim naprawdę jestem).
Edeltrauda bardzo prosto pojmuje przynależność narodową – miejsce urodzenia! Jeśli tak, to wszystkie gadki o Polonii niemieckiej tracą sens, bo większość urodziła się w Niemczech (poza emigrantami ekonomicznymi i garstki politycznych), a starzy Ślązacy też w Niemczech (przed wojną lub w czasie wojny), bo Edeltrauda widać nie wie, że Śląsk stał się polski dopiero w 1945 roku. Nie ma chicagowskiej Polonii, nawet ci z Płużnicy są Amerykanami, bo starzy dawno wymarli.
Traudko! Tak „einfach” to nie jest! Jako porządna obywatelka kraju, w którym szanują Bismarcka, zajmij się tradycyjnie „Kinder, Kirche, Küche” tam gdzie mieszkasz, a wywiadów z p. Wójcickim nie czytaj. Jest wiele ciekawych artykułów w Angorze, choć ja głównie czytam humoreskę Wakuły i felietony Szpaka i Martenki, ale żona sumiennie czyta resztę i rozwiązuje krzyżówki.
Spróbuj (jako test polskości) rozwiązać te dwie krzyżówki z przymrużeniem oka i jeśli Ci się to uda, możesz być spokojna, masz wystarczający IQ i znasz mowę polską wystarczająco. Wniosek wyciągniesz sama po lekturze dogłębnej jednego egzemplarza Angory (razem z rozwiązaniem Jolki!).
Mam radę dla „Traudki”: Niech się zajmie swoją tożsamością narodową i da spokój niemieckiej mniejszości w Polsce. Tę wykończy Kaczyński, jeśli dojdzie do władzy.
PS
Dlaczego zaproponowałem spolszczenie Edeltraudy na Wisłomiłą?
Bywają patrioci polscy, kochający dawna świetność Polski, którzy krzywdzą swoje dzieci, nadając im staropolskie imiona. Dzieci cierpią z tego powodu w szkole. Córka znanego patrioty o w/w imieniu bywała głownie wołana „Wisłostrada” i ja się temu nawet nie dziwię. Już lepszy (pomysłowy) „Dobromił”, bo się dzieciom kojarzy pozytywnie.
Antonius
22 stycznia o godz. 18:19
Kim oni naprawdę są?
Mój komentarz
Autorze, swoimi refleksjami na temat tożsamości pani Edeltraud przywołałeś moje analogiczne wspomnienia ze szkoły.
Imiona koleżanek i kolegów z mojej klasy i w ogóle z całej szkoły, to Gizela, Truda, Erna, Zygfryd (Siegfried), Helmut, Paul, Norbert, Gerhard Nazwisk nie chcę podawać, ale były m.in. typu Liebke, Ziemann, Brandt, Block, Stolz. Tak więc z problemem „kim oni są” zetknąłem się niemal od kołyski.
Szacuję, że około 30% do 50 % tych rodzin „połączyło się z rodzinami” w Vaterlandzie, z tego prawie 100 % musiało uczęszczać tam na kursy językowe, by dać radę na nowym miejscu.
Z tożsamością z pewnością mieli kolosalne trudności. Ich potomkowie już chyba nie, ponieważ różnica językowa przestała im przeszkadzać, bo jej już nie mieli, a z grubsza kod kulturowy, który wywieźli z miejsca urodzenia i/lub przejęli od rodziców, bardzo łatwo się zaadaptował do niemieckiego kodu.
Cześć z nich, dopóki żyli, przyjeżdżało dość często w odwiedziny na dawne tereny. Dzisiaj ich potomkowie raczej mają inne sprawy w głowie. Zostali poprzez zmianę kodu kulturowego, mentalności na trwałe wypisani z dawnych terenów.
Co nie przeszkadza dociekliwym rozpatrywać kim jestem, już teraz bez obciążeń pomówieniami, bez uprzedzeń, bez nakazów i zakazów.
Tak nawiasem mówiąc chodziłem do szkoły, w której dzieci używały na przerwach języka niemieckiego, a nauczyciele to tępili, lecz bardzo łagodnie, nie było bicia, czy krzyków. Spośród 9, czy 10 nauczycieli 5 znało niemiecki, w tym sam kierownik szkoły (kiedyś nie było dyrektorów, tylko kierownicy). I nie dość, że nie zakazywał gorliwie mówienia, to gdy czegoś dochodził od ucznia, gdy ten coś przeskrobał (zbroił), to w klasie przepytywał go po niemiecku, by łatwiej wyciągnąć informacje. Byłem świadkiem tego wiele razy. Więc chyba do dziwnej szkoły chodziłem. Nie napiszę gdzie dokładnie, ale było to na południowym pograniczu poznańskiego, w strefie dawniej administracyjnie niemieckojęzycznej.
Pzdr, TJ
@murator: używanie przedrostka „para” stało się w Polsce ostatnich czasów bardzo modne. Jedni mówią i piszą o para-bankach. Inni, jak prezes pewnej partii o bajają o para-państwie. Ty zaś „muratorze”, obdarzasz członków RAŚ-u tytułem para-faszystów. Obserwując tę organizację z zewnątrz, nie dostrzegam tam elementów ideologii faszystowskich, w przeciwieństwie do super-polskich narodowców z MW czy ONR. Cała walka o autonomię Śląska zawiera się w promowaniu sprawnego państwa polskiego, zorganizowanego z głową i takoż zarządzanego. Bo dzisiejsze, ponoć wolne od 23 lat państwo polskie, gospodarnością przypomina to sprzed II wojny. Zmarłemu niedawno prof. Kuleszy, reforma administracyjna państwa zwyczajnie nie wyszła. Z różnych, ponoć niezależnych od jego chęci przyczyn. Może, zamiast czepiać się ludzi, którzy chcą zmian na lepsze, rozpoczęlibyśmy dyskusję o kształcie polityczno-administracyjnym Polski. A następnie podjęli działania w kierunku wprowadzenia zmian w życie. Bo inaczej zawsze będziemy obrzucać się różnymi epitetami – a nie o to chyba chodzi? Chyba, że celem jest zupełnie co innego, po łacinie określanego jako „para bellum” ze Ślązakami, którzy nie dali się wyrzucić ze swojej ziemi, a do czego może posłużyć metalowe Parabellum.
@Antonius – ciekawe, czemu garstaka Niemcow ma dzis prawa mnejszosci narodowej w Polsce, a setki tysiecy Polakow nie ma takich praw w Niemczech, i czemu rzad RP nic w tym kierunku nie robi, aby Poalcy odzyskali w Niemczech te prawa, zabane im zreszta przez Hitlera.
A tak ogolnie – kolej to w calej Polsce rozlozyl Balcerowicz, dla ktorego wszystko co panstwowe, oprocz jego posad, bylo wrogiem.
Ej,polscy nacjonalisci!Podstawa dobrobyt Niemcow jest Decentralizacja wladzy i prawie pelna prywatyzacja wszelkieiej dzialanosci gospodarczej.Warszawskie nieuki ,od1918 tego nie przyjmuja do wiadomosci.Obecnie zajmuja sie np.radarami podczas gdy programy szkolne robia z mlodzierzy niepotrzebnych bezrobotnych!Krolestwo Warszawskie jest stworzone po to by w WARSZAWIACY DOBRZE ZYLI a reszta kraju to cholota.W RFN najbiedniejszym krajem jest Berlin,a najbogatszym katolicka Bawaria.Polityka jak ognia boi sie tego tematu a Dziadul, sluzacy Warszawy obrzuca RAS blotem!Pana znajomosc Slaska zbliza sie do zera,a jak Pan pisze o kopalniach,to wydaje mi sie,ze jet to ksiezycu!!RAS ma w 100% racje.Chcialbym ,zeby mi jakis polski nacjonalista wskazal panstwo z wysokim dobrobytem,tak centralnie sterowane jak Krolestwo Warszawskie.Pisze KW bo np.Komorowski ze swoimi palacami utrzymal by sie w RFN na tronie 2-3 dni:jego by wysmiano!W KW od 1918 nic sie nie zmienilo.Arogancja warszawska,jak przed wojna np.mianuje szefami holdingow weglowych ludzi ktorzy nigdy nie kierowali duzymi zespolami ludzkimi i nigdy nie widzieli kopalni!P.Dziadul-co na to powiedzial Bismarck??????????
zak 1953-w 1918 szlachta zagrodowa i Pilsudzki stworzyl,w miedzyczasie karykature,Krolestwo Warszawskie.Warszawska tzw.elita ,na salonach,ustala kierunki polityki warszawskiej.Najgorsze jest to ,ze ci co mogli by cos na ten temat powiedziec np.A.Krzeminski, milcza!Moja pasja jest od b.wielu lat pytanie: dlaczego Niemcy maja tak wysoki dobrobyt.Nie wysoka wydajnosc pracy,a zwykla nieudolnosc elit-ktore patrza na Moskwe i Minsk/to nie jest kawal/.Mialem kiedys okazje rozmawiac z kilkoma ludzmi z tej elity-oni o RFN wiedza to samo co o Ludowej Republice Zanzibaru i Wysp Zielonego Przyladka!Dlatego tez ,jak to zrozumialem,jest Polityka dla mnie tylko pisemkiem w ktorym zwyczajem lewakow calej Europy porusza sie tematy zastepcze
@bartoszcze
21 stycznia o godz. 23:16
Zapytowywujesz:
***Czym się różni od monarchistów, intronizatorów Chrystusa Króla czy zwolenników rządów ludu?***
Jeśli oczekujesz odpowiedzi od blogowicz to chętnie zacznę.
1) Jest mądrzejszy!
2) Ma konkretne i realizowalne propozycje..
Pewnie znalazłbym jeszcze inne różnice, ale zostawię to kolegom. Te wygłupy z Chrystusem świadczą o chorobie psychicznej proponujących i nie warto tego dogłębne analizować. Pomysł na monarchistyczną Polskę Kaczyńskich też jest idiotyczny, ale niestety możliwy do realizacji, więc groźniejszy niż próby założenia drugiej korony (oprócz cierniowej) pewnej mitycznej postaci, która zresztą nie wyrażała w mediach jeszcze zgody na kandydowanie. Może Natanek swoim światłowodem zapyta?
@POdPiS
23 stycznia o godz. 7:10
Drogi PodPiS’ie!
To co napisałeś to taki bełkot i beznadzieja prawna, że nie da się tego skomentować sensownie. Zanim się wypowiesz na temat sytuacji Polaków w Niemczech i Niemców w Polsce, przeczytaj proszę dwie ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych (polską i niemiecką) i wiele spraw będzie jasnych. Liczby, które przytaczasz są wzięte z powietrza, ale to nie jest wcale ważne! Według polskiego prawa, uchwalonego przez sejm wolnej Polski nie ma problemu w liczebności ludzi w mniejszości narodowej lub etnicznej. Jedna z oficjalnie uznanych mniejszości etnicznych liczy kilkadziesiąt osób!!! Trochę starych wymiera i rodzą się nowi, więc pewnie jest ich nadal tyle, ile podają statystyki GUS’u. Jeśli chcesz wiedzieć, o kogo chodzi – przeczytaj ustawę – jest w Google’u!
Ślązaków w spisie było kilkaset tysięcy, a nie zasługują na miano mniejszości etnicznej – takie prawo u nas obowiązuje i szereg przyzwoitych ludzi walczy z takim prawem, ale legalnie – składając do sejmu petycje o zmianę ustawy! Polski rząd nie ma szans na zmianę niemieckiego prawa. Jedyne co może i powinien robić (niby to nawet robi) jest wypełnienie podpisanej umowy międzynarodowej konkretami. To jest możliwe i wskazane, a nie pieprzenie Kaczyńskiego o „symetryzacji” – tej nie ma i nie będzie i nie jest potrzebna. Ja o tym wiem, bo interesowałem się bliżej tym problemem i próbowałem uświadomić prezesa Polonii, ale on jest niereformowalny (może za mały IQ?) i nie ma pojęcia o prawnej sytuacji.
Przyslowia sa madroscia narodów, wiec chcialbym szanownemu „Antoniemu” przypomniec celne polskie przyslowie „przyganial kociol garnkowi a sam smoli” albo ulubione powiedzonko dzieci w piaskownicy „bo on psze pani zaczal”. No wlasnie kto zaczal z tym zmienianiem imion i nazwisk??? Ano ten, który zmienil przed wojna nazwiska moim sasiadom ano po kolei: Jureczek-Jürgens, Kedziorczyk-Krause, Waclawczyk-Wenzels, Michalczyk-Maiwald. Wymieniam tylko nazwiska osób z mojej ulicy. Przypadków takich byly tysiace! A komu nie spodobaly sie nazwy górnoslaskich miast, które swa etymologia jednoznacznie wskazywaly na slowianskie ich pochodzenie, zaczynajac od moich rodzinnych Miechowitz-Mechtal, Rokittnitz-Martinau, Stollarzowitz-Stillersfeld, Zbroslawitz-Dramatal, Ziemientzitz-Ackerfelde.
Zmiany te ida w tysiace. Czyzby szanowny pan tak szybko tracil pamiec?! Obiecalem sobie, ze wiecej nie bede tutaj dyskutowal, poniewaz przypomina mi to rzucanie grochem osciane, ale w obliczu takiego przekrecania faktów zaswierzbiala mnie reka!
@TJ
23 stycznia o godz. 0:09
Tejocie!
Mamy trochę zbieżnych wspomnień szkolnych, ale odnośnie języka niemieckiego nie da się porównać sytuacji na Śląsku z sytuacją w innych częściach Polski. Za mówienie w latach 40-tych było bicie w mordę, a w szkole absolutnie nie usłyszałem innych słów po niemiecku niż „hajl hitler” z polskim akcentem przy równoczesnym uderzeniem w czoło (przez polskich kolegów). Przychodząc do szkoły nie znałem żadnego wyrazu polskiego, tylko kilka śląskich, podejrzanych o polskie korzenie: Placek, gonek, gnoutek. Placek to oczywiście blin ziemniaczany, a nie ciasto drożdżowe jak u mojej galicyjskiej teściowej. Jej placek to nasz kołocz! Gonek to był ganek między sienią i oborą, a gnoutek to pieniek do rąbania drewna. Z tym bogactwem słów zacząłem edukację. W szkołach Opolszczyzny nie wolno było uczyć niemieckiego prawie do wojny domowej, a może dłużej. W okresie odwilży pod koniec epoki gierkowskiej byłem tłumaczem na spotkaniu grupy Poczdamskich nauczycieli u notabli województwa i w kuluarach zapytałem kuratora, czy coś się zmieniło w sprawie nauczania niemieckiego w szkołach. Powiedział, że zakaz nadal obowiązuje. Koło Zgorzelca na początku w lat 50-tych moja żona uczyła się niemieckiego w liceum, u nas to było nie do pomyślenia!!!
Po wielu latach pojawiło się w Opolu dwujęzyczne liceum, do którego dopiero mój wnuk miał szansę na nauczenie się języka swego dziadka. Moje dzieci takiej szansy nie miały, a język przekazuje matka, a nie ojciec, chyba że jest zapaleńcem, a ja takim nie byłem. Nie dziw się wiec, że łączenie rodzin miało konsekwencje w przeszkoleniu Aussiedlerów. Było wtedy wiele chamskich przegięć, bo szkolenie było nie tylko bezpłatne, ale „uczniowie” pobierali wynagrodzenie o wysokości, zależnej od pensji w Polsce. Moja znajoma znała język lepiej niż ja, a „szkoliła” się ponad rok! Wiedziała, jakie błędy popełniać. To się zmieniło radykalnie, gdy moja córka, patriotka polska po mamie, wyemigrowała ze względów rodzinnych do Niemiec. Miała załatwione „żółty papier” – tu nie chodzi o papiery wariackie, tylko udokumentowane pochodzenie od porządnego ojca. Poszła na kurs, bo umiała tylko „Hände hoch i buch do auta” z filmów o łapankach i czterech pancernych. Otóż ona jako „obywatelka” musiała zapłacić za kurs i to nie mało, a jej młoda koleżanka z Krakowa miała kurs za darmo w ramach pomocy obcokrajowcom – ot paranoja! Córka, najstarsza w grupie zawzięła się i zdała najlepiej egzamin państwowy, a koleżanka z Krakowa zrezygnowała. Godzinami robiliśmy zadania domowe przez skype’a. Trochę późno, ale odrobiłem straty z jej dzieciństwa.
***Szacuję, że około 30% do 50 % tych rodzin „połączyło się z rodzinami” w Vaterlandzie, z tego prawie 100 % musiało uczęszczać tam na kursy językowe, by dać radę na nowym miejscu.
Z tożsamością z pewnością mieli kolosalne trudności.***
Z tym masz rację, ale z tym zmuszeniem wyjaśniłem Ci już jak było na początku i później. Bywały nawet przypadki ekstremalne. Brat mojego sąsiada w wieku trzydziestu paru lat pochwalił się nam, ze jeszcze się nie splamił pracą dla swojej nowej ojczyzny, bo się szkolił i szkolił – nie tylko językowo – i forsę brał. To teraz już „se ne vrati”!
Córka pewnie zawsze będzie się czuła Polką (mleko matki) i papierek niczego nie zmieni, ale się nie wygłupia z należeniem do Polonii. Potomek jest marynarzem i mówi kilkoma językami. Aktualnie męczy się z ukraińską załogą, kiedyś miał filipińską. Radzi sobie. Przed chwilą śledziłem przybicie jego statku do „Czarnej dziury” (Pointe Noire w Kongu), skąd przez Gabon, Kamerun, Wybrzeże Kości Słoniowej wraca do Antwerpii. Niestety tam wszędzie jest francuski, którego on nie zna.
***Więc chyba do dziwnej szkoły chodziłem. Nie napiszę gdzie dokładnie, ale było to na południowym pograniczu poznańskiego, w strefie dawniej administracyjnie niemieckojęzycznej.***
Faktycznie dziwna, bardziej ludzka niż moja, ale na nauczycieli nie narzekam. Pomogli jak umieli, ale z językiem radziłem sobie szybko dzięki matce i elementarzowi chyba z XIX wieku, z którego mój ojciec na przełomie wieków nauczył się czytać i pisać po polsku, bo mówić po śląsku umiał dzięki dziadkom, których ja już nie poznałem – umarli przed moim urodzeniem, które miało miejsce kilka miesięcy po dojściu Hitlera do władzy. Ze mną już nikt nie mówił po polsku. Kierownik umiał tylko po francusku i dlatego ja nie znam porządnie angielskiego, bo „napiętnowany” przez kierownika zostałem w liceum umieszczony automatycznie w klasie francuskiej. Język przyjemny, ale mniej przydatny naukowcowi niż angielski.
Antonius
23 stycznia o godz. 12:55
Mój komentarz
Jeszcze jedną osobliwością w mojej szkole było to, ze nauczycielem był tam obywatel, który nie miał dziadka w Wermachcie, ale wg dzisiejszych prawdziwych Polaków – dużo gorzej – miał ojca tam.
Następnym przypadkiem szczególnym była nauczycielka, która była narodowości niemieckiej i z tą nauczycielką nieraz, gdy ten nauczyciel rozmawiając nie miał czasu na wyłuszczanie kwestii, to przechodził na niemiecki – krótko i i zwięźle – ja, ja, gut i każdy szedł do swoich zajęć. Ten nauczyciel był bardzo zaangażowanym pedagogiem, choć metody wychowawcze miewał nieraz siłowe, na co z kolei się skarżyli miejscowi autochtoni, o dziwo do komitetu powiatowego partii, bo partia była wtedy alfą i omegą, a nauczyciel ów tłumaczył się i wykręcał jak tylko mógł, chociaż i w komitecie powiatowym partii chyba większość myślała, że jak nie przyrżniesz, to nie zrozumie taki jeden z drugim. Takie to były czasy, taka była mentalność.
Typowe żarty uczniów w szkole, to – halt, hande hoch, pif-paf lub heil Hitler (co tępił szczególnie kierownik szkoły) lub narysowanie kredą na wewnętrznej dłoni swastyki (wtedy się mówiło – Hackenkreutz) i odbicie tego na plecach nieświadomemu delikwentowi przy przyjacielskim obejmowaniu się.
Najgorzej pod względem tego typu żartów miało trzech braci mających nieszczęście nosić nazwisko generała niemieckiego z okrążonej armii pod Stalingradem. Przy wyczytywaniu obecności z dziennika często padał przydomek – generał. Ojciec tych chłopców zginął na wojnie, mama nie znała polskiego, tak że na wywiadówkach rozmawiano z nią po niemiecku. Synowie uczyli się przeciętnie, ale nie byli jakimiś szkolnymi głupkami. Wszyscy trzej mimo, że się musieli uczyć polskiego w szkole od zera, w starszych klasach nie mieli akcentu niemieckiego w posługiwaniu się językiem polskim. Dzieci łapią melodię i akcent błyskawicznie.
Jaką tożsamość mieli ci ludzie? Ich dzieci i wnuki potem? Sądzę, że w tej tożsamości większe znaczenie miały elementy kulturowe niż narodowościowe. Narodowościowe są wydobywane z ludzi i eksponowane najczęściej w czasie konfrontacji.
Takie konfrontacje przezyli ich rodzice zaraz po wojnie, a oni sami wielu z nich zetknęło się z nimi jako tzw. późni przesiedleńcy. Niedużo znam przypadków by się wypowiadać autorytatywnie, ale sądzę, że dla wielu poszło gładko, dla innych ciężko, dla jeszcze innych – pozostali stanie w rozkroku.
W znakomitej większości emigranci ci nie mieli pojęcia o skali różnic kulturowych, o stratyfikacji społeczeństwa w Niemczech, nie odróżniali poprawności w zachowaniu i empatii od sympatii i radości, których oczekiwali. Na ogół, tak mi się wydaje – południowe dzielnice (kraje) Niemiec dużo lepiej leżały imigrantom z Polski niż północne – dawne Prusy. Na południu jakoś było szczerzej, spontaniczniej, weselej, życzliwiej, chociaż bez takiej przesady jak w starym Heimacie.
Człowiek żeby się urządzić w nowym środowiski potrzebuje ładnych kilka lat, ale aby sie zakorzenić, to nieraz i życia nie starczy.
Pzdr, TJ
@Siegmund von Klausberg
23 stycznia o godz. 12:18
Szanowny Siegmundzie z Mikulczyc!
***w obliczu takiego przekrecania faktów zaswierzbiala mnie reka!***
Nie wiem, o jaki przekręt chodzi i dlatego też mi zaświerzbiała ręka i pytam: Jaka to ciemna i brutalna siła zmieniła przed wojną Jureczkowi nazwisko na Jürgens wbrew jego woli??? Proszę tę straszną tajemnicę odkryć człowiekowi, który osobiście brał udział w rodzinnej dyskusji – zmienić nazwisko, czy nie zmienić? Rodzina dyskutowała i postanowiła – nie zmieniamy!!!
Nasz stryj w Mikulczycach podobnie, nie wiem tylko czy zapytał rodzinę, bo był raczej jeszcze bardziej autorytatywny niż ojciec, który wyjątkowo zarządził „demokrację”. Nikt nie mówił nam marnego słowa, albo prześladował z tego powodu ojca w miejscu pracy lub nas w szkołach. Nie pieprz o przymusowej zmianie, jeśli nie masz pojęcia jak naprawdę było.
Dopiero po wojnie na podstawie poufnego zarządzenia Cyrankiewicza pozwolono urzędnikowi dowolnie fałszować nazwiska i imiona autochtonów, bez prawa odwołania. Nasza rodzina tego zaszczytu doznał – wszyscy! I gdzie tu przekręt i kto zaczynał? Ja wiem kto zaczynał! Premier Cyrankiewicz! Można jedynie powiedzieć, że nieco wsparł się na przykładzie Bismarcka, który usunął praktycznie z języka urzędowego litery nie występujące w niemieckim alfabecie. Ja tego pana nie poznałem, Cyrankiewicza tak, ale nie miałem okazji go zapytać o to zarządzenie, bo interesował się naszym laboratorium. W moim życiu nazywałem się jakoś tam aż do „wyzwolenia” przez Mateczkę-Polskę, wtedy zaczęły się schody.
W latach 30-tych i 40-tych tym „brutalem” był oportunizm części autochtonów. W naszej rodzinie (5 rodzin) tylko jedna zmieniła nazwisko na ładniejsze – Goldberg. Mój stryj mieszkał od lat 20-tych w Klausbergu (a może w Mikulczycach?) i nie zmienił nazwiska!!!!!!!
Zmieniali ci co chcieli zmienić, aby się przypodobać nowej władzy. Podobnie nikt nie zmuszał rad miejskich i gminnych do zmiany nazw miejscowości. Owszem, mogły być „sugestie”, że zmiana byłaby mile widziana, ale nie było przymusu. W przypadku rad miejskich decydowało wiele osób i mogli się bać wzajemnie, ale przy indywidualnych nazwiskach każdy postąpił zgodnie ze swoim sumieniem. „Jureczek” te miał taką szansę.
Pan szanowny ma rację co do jednego – dyskutowanie z panem to jak rzucanie grochu o ścianę, bo jest pan niereformowalny. Nie ma pan pojęcia o sprawie i wyrokuje autorytatywnie.
Co się tyczy przysłów raczej wybrałbym inne, ale nie powiem jakie.
Na polskim Szlonsku do 1926 roku ludzie sami zmieniali nazwiska. Michał Tadeusz Grażyński był inicjatorem polonizacji nazewnictwa na Śląsku. W odpowiedzi na to Hitler od 1933 a następnie od 1945 komisarz do ziem wycyckanych gen. Zawadzki.