Ślązak prymasem Polski
Kiedy w ubiegłym roku arcybiskup Wiktor Skworc – od jesieni 2011 r. metropolita katowicki, Ślązak z dziada pradziada, powiedział: „Żyjemy na Śląsku, ale jesteśmy Polakami” – w niektórych mediach zawrzało, a już osobliwie na internetowych forach wspierających autonomistów i szukających, nierzadko maniakalnie, odrębności etnicznej Ślązaków.
Kościół opuścił Ślązaków! – to były najłagodniejsze oceny.
Zaczęto też wróżyć, że Skworc takimi propolskimi deklaracjami może powtórzyć drogę kardynała Augusta Hlonda, pierwszego biskupa katowickiego, w latach 1926 – 1948 prymasa Polski.
Właśnie minęła 65. rocznica śmierci kardynała Hlonda. Wcześniej Sejmik Śląski ogłosił rok 2013 jego rokiem. Hlond – urodzony w robotniczej rodzinie pod koniec XIX wieku w pruskich Mysłowicach – także stawiał znak równości między śląskością i polskością. Był Ślązakiem z polskim sercem i duszą. To nie wszystkim się wtedy podobało, a i dzisiaj jest często kontestowane.
August Hlond, salezjanin, został w 1922 r. administratorem apostolskim w Katowicach. Ta część Górnego Śląska, przyznana po plebiscycie Polsce, należała wówczas do niemieckiej diecezji we Wrocławiu. Samodzielna diecezja katowicka utworzona pod koniec 1925 r. bez wątpienia wzmocniła pozycję Polski na ziemiach od wieków związanych z Czechami, Austrią i Prusami. Zachodnia granica diecezji była także granicą państwową.
W pierwszych dniach stycznia 1926 r. Hlond został konsekrowany na katowickiego biskupa diecezjalnego, a pod koniec czerwca tegoż roku – a więc tuż po przewrocie majowym – był już arcybiskupem, metropolitą gnieźnieńskim i poznańskim; oraz, oczywiście, prymasem Polski. Rok później podniesiony został do godności kardynała.
Piął się po szczeblach swojej kariery w kosmicznym niemal tempie, w czym bez wątpienia wspierał go Achilles Ratti – od 1922 r. papież Pius XI.
Panowie w sutannach poznali się po I wojnie w Wiedniu, gdzie Hlond był prowincjałem selezjańskiej prowincji austriacko – niemiecko – węgierskiej. Przyjacielskie relacje zostały przypieczętowane w latach 1919 – 1921, kiedy to Ratti piastował w Polsce funkcję nuncjusza, a potem trzymał nad Hlondem parasol ochronny w pełnych zgrzytów relacjach z niemieckimi księżmi i wiernymi swojej diecezji, a także z niemieckimi hierarchami – za granicą.
Hlond był zwolennikiem symetrycznego traktowania katolików: takie same prawa będą mieli Niemcy w polskim Kościele, jak Polacy w niemieckim. Już wówczas krążyły legendy o jego ubogim życiu i pracowitości. Jeszcze nie zaszkodził Kościołowi ksiądz, który umarł z przepracowania! – miał powiedzieć.
Nominacja na prymasa Polski, tuż po przewrocie majowym, była jednak niemałym zaskoczeniem. Prawdopodobnie przesądziła o tym świadomość Piusa XI o dzielnicowych uprzedzeniach w kraju lepionym z ziem trzech państw zaborczych i podziałach, które musiały ujawnić się po majowym przewrocie. Młody 45. letni hierarcha katowicki wydawał się wówczas być ponad polsko – polskimi podziałami. Był człowiekiem pogranicza, a więc i kompromisu. Wiedział i czuł, że należy łączyć, a nie dzielić. Z roli pasterza, który zbiera wszystkie swoje owce w jednej owczarni – wywiązał się znakomicie.
Wojnę spędził na zachodzie Europy – w lutym 1944 r. został aresztowany przez gestapo, potem internowany. Z wojennego pobytu na Zachodzie czyniło mu się zarzuty, ale jakie byłyby losy „polskiego Ślązaka” w okupowanym kraju?
Do Polski wrócił latem 1945 r. i zaczął największe chyba dzieło swojego życia: ustanowienie polskiej administracji kościelnej na poniemieckich Ziemiach Zachodnich. Pod podwójnym ostrzałem nie było łatwo – z jednej strony wściekali się na niego hierarchowie niemieccy, z drugiej komuniści, którzy nie uznawali jego nominacji na tych ziemiach.
Na ostatniej sesji Sejmiku Śląskiego (21. października) poświęconej kardynałowi Hlondowi, arcybiskup Damian Zimoń (senior katowickiej archidiecezji) przypomniał, że to właśnie Hlond zaproponował w 1948 r. papieżowi swojego następcę – biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego.
To, że Ślązak Hlond był wybitnym prymasem Polski w pierwszej połowie XX wieku – ma swoją współczesną, bardzo aktualną wymowę. Ten fakt historyczny nie jest zawieszony w próżni. Podlega obiektywnym ocenom, stanowi ważki przyczynek do dyskusji, zamyka usta niektórym pieniaczom, a także tym, którzy uważają, że biednym, pokrzywdzonym, dupowatym Ślązakom zawsze wiatr w oczy.
Ta historia mogłaby się powtórzyć. Nie byłoby źle.
Komentarze
Co za bzdurne sformulowania. Czy warszawiacy to tez grupa etniczna. Na Slasku sa Niemcy i Polacy. Albo Polacy co czuja sie Niemcami albo Niemcy co czuja sie Polakami.
Ani Hlonda ani Skworca nie uwazam i nie uznaje za Slazaka.
A ze Hlond byl „czlowiekiem pogranicza”, to sie zgadza. Skad byla jego rodzina – z Bedzina ?
A Slask nie byl pod zadnym tam „zaborem”, Autor kolportuje stara propagande.
Zreszta, caly ten tekst jest w propagandowym stylu. Z jednyej strony dupno poezyja (peany), a z drugiej strony przemilczenie praktycznie wszystko, co wazne i niestety smrodliwe: antyniemieckosc, antysemityzm, kolaboracja z sanacja, tryki, faule, klamstwa itd.
Na czyje zamówienie jest ten dziwny dziwnie „kreatywny” nibyartykul ?
(Bo przypomina mi wlasnie sanacyjne czasy, a nawet troche Bieruta.)
Jest kolosalna różnica między Warszawą/Mazowszem a Śląskiem.
Pod każdym względem: historycznym, kulturowym, lingwistycznym.
Tego nie sposób porównać.
Świat nie składa się z dwóch kolorów: czarnego i białego.
Nawet daltoniści widzą odcienie szarości…
Jaki z Hlonda Ślązak? Taki jak z Prezesa z Żoliborza albo przed wojną z Kurzydły-Grażyńskiego… Urodzony w Brzęczkowicach czyli na ruskiej granicy. Rodzina pochodziła zza kordonu czyli z Będzina. Całe młode życie spędził albo na studiach w Rzymie albo w Galicji gdzie był prowincjałem, a potem w Wiedniu. Cały jego związek ze Śląskiem to nominacja przez Rattiego (Piusa XI) na administratora diecezji katowickiej. Idąc tym tropem do Jan Paweł II był Włochem, podobnie jak Benedykt XVI czy obecnie Franciszek. Co ciekawe nikt mu już nie pamięta sprzeciwu wobec ślubów cywilnych czy wezwań do zwalczania masonerii. Na koniec umarł w Warszawie, której wcześniej podporządkował bezpośrednio diecezję gnieźnieńską by do stolycy z Gniezna trafił tytuł prymasa. Ostatnia niezależna instytucja w trafiła w łapska Warszawy. Było to zwieńczenie skrajnej centralizacji państwa już pod komuszymi rządami. Taki to z niego „Ślązak”. Polski nacjonalista, zasłużony, a jakże ale dla Warszawy, nie dla Śląska – a z przekonań raczej poprzednik Ojca Dyrektora, a nie Tygodnika Powszechnego…
Niewiele wiem o panu Hlondzie. Nie mam jednak zaufania i sentymentu do tej postaci historycznej, bo nie ceniła go moja matka, osoba bardzo religijna i córka prawdziwej polskiej patriotki. Miała szersze spojrzenie na sprawy polityczne, bo obracała się w różnych kręgach kulturowych. Zaczęła od stuprocentowej polskości, a już w moim wychowaniu nie nauczyła mnie żadnego wyrazu polskiego. Całe życie zawodowe miało miejsce w Berlinie i Akwizgranie. Tacy ludzie nie są zaściankowymi fanatykami, więc ich opinia jest bardziej umiarkowana i miarodajna. Oni widzą odcienie szarości, nie stosują metody zero-jedynkowej, która ma rację bytu w informatyce, ale nie w socjologii. Matka była bardzo religijna, ale nie dewotką. Było jej przykro i modliła się za mnie, abym zszedł z drogi bezbożnika, ale nawet najmniejszego nacisku z jej strony nie było.
Nie bluźniła na Hlonda, bo w ogóle nie bluźniła na nikogo, ale nie darzyła go szacunkiem – to mi wystarczyło, miała pewnie powody i skreśliłem go z mojej pamięci. Przeciwnie – darzyła zaufaniem kardynała Bertrama z Wrocławia.
O tych odcieniach szarości myślałem, gdy czytałem te kretyńskie twierdzenia, że Ślązak to albo Polak, albo Niemiec. Taka opinia jest bardzo często wypowiadana na forach i to czasem w sposób chamski, lub po prostu głupi. Czynią to ludzie, którzy nie mają pojęcia o duszy Ślązaka – autochtona, którego rodzina od wieków żyła na tej Ziemi, może nie „niczyjej”, ale przechodzącej z rąk do rąk, wielokrotnie „wyzwalana” wbrew swej woli.
Dyskutowałem zawzięcie na takie tematy w internetowej Silesii, obnażając nieco duszę biednego Ślązaka, a jeden z czytelników skwitował mój długi i wyczerpujący artykuł tak:
„Slicznie wasc godosz – prowda jedna – Slunzok to Polok-albo przyszywany Niemiec”.
Ta celna i krótka recenzja długiego tekstu, choć błędna, przedstawia z pewnością tzw. głos ludu (ciemnego jak powiedziałby Kurski).
Drugi dyskutant poszedł jeszcze dalej i powiedział:
„Ślązak jest jak Yeti, mówią o nim, a nikt go jeszcze nie widział.”!
Tak rozumuje sejm i systematycznie torpeduje wszystkie próby wywalczeniu czegokolwiek przez Ślązaków dla Ślązaków.
Nawet ostatnio porządni ludzie w Szkle Kontaktowym zakpili sobie z zespołu parlamentarnego posłów – „miłośników godki śląskiej”, choć ewentualny sukces pracy takiego zespołu byłby prawdziwym osiągnięciem sejmu w przeciwieństwie do działalności oszołomów, niby szukających prawdziwej prawdy o pewnej katastrofie lotniczej.
Nie na darmo Kutz zachęcał Ślązaków do wzięcia swoich spraw we własne ręce, a nie liczenie na tych „ciulów” z Warszawy, niestety nie powiedział jak to zrobić. Gorzelik wziął sobie te uwagi mądrego człowieka do serca i próbuje, próbuje… ale wszędzie natrafia na mur wrogości, a w najlepszym przypadku niezrozumienia i obojętności.
Chyba wybiciem dziury w dnie głupoty na temat tożsamości Ślązaka była wypowiedź mojego przyjaciela (profesora), rodowitego Ślązaka:
„Ślązak, który oświadcza, że jest Niemcem, utracił człowieczeństwo”!
Dzisiejszy, bredzisz w sposób elementarny. Na Śląsku oprócz Polaków i Niemców (i innych) są także Ślązacy.
Szanowny Redaktorze! Nie przywiązywałbym aż tak wielkiego znaczenia do miejsca urodzenia prymasa Hlonda. Z różnych przekazów wynika, iż był on Ślązakiem w pierwszym pokoleniu. Pochodził z rodziny polskich uciekinierów, którzy na pruskim Śląsku znaleźli schronienie przed carskimi władzami. Ponadto w wieku 12 lat opuścił Mysłowice i związał się definitywnie z Kościołem, który stał się dla niego całym jego życiem. Niewątpliwie był człowiekiem zdolnym i pracowitym. Znam jednak wielu ludzi zdolnych i pracowitych, którzy osiągnęli bardzo umiarkowany sukces życiowy. Złotą kartą Augusta Hlonda okazała się ostatecznie znajomość z papieżem Piusem XI. I to jego decyzjom salezjański zakonnik zawdzięcza swoją pozycję w polskim kościele. August Hlond nie był dla Polaków kimś nowym. Jako zakonnik udzielał się wcześniej na terenie Małopolski i Galicji w zaborze austro-węgierskim. W młodym państwie polskim, to mogła być rzeczywiście optymalna kandydatura. Wykształcony głównie we Włoszech, wyświęcony w Krakowie. Znający języki. Doświadczony w zarządzaniu strukturami kościelnymi. Posiadający znajomości w kurii rzymskiej, w tym osobistą znajomość z papieżem. I na dodatek Polak, a nie tylko znający polski Ślązak. August Hlond dla polskich wiernych był bardzo akceptowalnym księciem kościoła.
Tyle, że od jego czasów zmieniła się Polska. I zmienił się Kościół powszechny na świecie i w Polsce. Funkcja prymasa nie ma już takiego znaczenia, jak jeszcze w połowie ubiegłego wieku. To bardziej tytuł honorowy, aniżeli konkretna władza w polskim kościele, jaką miał August Hlond.
Czy abp Skworc może zostać prymasem Polski? Może. Tylko po co? To hierarcha z najdłuższym chyba doświadczeniem administracyjnym w strukturach kurialnych, bo od 1975 roku, kiedy został sekretarzem bpa Herberta Bednorza, a następnie kanclerzem kurii katowickiej. Z funkcji biskupa tarnowskiego wrócił na „stare śmieci”, gdzie znał wszystko i wszystkich. Biskupem gnieźnieńskim mógłby zostać chyba tylko dla zachcianki papieża Franciszka. Albo, aby zrobić miejsce w Katowicach innemu „godnemu” kandydatowi. Archidiecezja gnieźnieńska jest wprawdzie najstarszą w Polsce. Czy jest jednak największą i najważniejszą w kraju? Czasami tytuł honorowy bywa przykrywką dla realnej degradacji. Czy rządzący od dwóch lat archidiecezją katowicką abp Wiktor Skworc zyskałby na przejściu do Gniezna? Pytanie pozostawię bez odpowiedzi.
w Konstytucji nie ma stanowiska Prymas Polski, wiec coś takiego nie istnieje.
Może być tylko Prymas Krk w III RP
To jak z tym prymasem jest? Jest chyba tylko Nuncjusz.
Prymasem w Polsce jest abp. Kowalczyk. Chyba.