Zabrze: prawie bankrut. Czy oddłużanie naszych miast ma sens?

Zabrze ma dług przekraczający 62 proc. dochodów. Stawiam pytanie: czy spore miasto może zbankrutować? Wprawdzie nie ma takiego prawa, ale biedy sobie napyta. Na pewno niefrasobliwe, a być może przestępcze nawet zarządzanie miejską kasą mieszkańcy odczują boleśnie. Bankructwo Zabrza to dzisiaj jeden z najważniejszych tematów na Śląsku.

Pod koniec maja, prawie w przededniu zaprzysiężenia nowej prezydentki Zabrza, w kasie stwierdzono pustki. Nie było na prąd, wodę, zabrakło na wynagrodzenia urzędników ratusza, na ZUS, nie mówiąc już o innych miejskich instytucjach: oświaty i służby zdrowia. Zaczęto mówić o bankructwie, czy też upadłości sporego miasta. Czy to w ogóle jest możliwe?

W ostatnich dniach usytuowanie się na „krawędzi bankructwa” znowu stało się tematem numer jeden miejskich niewesołych rozważań i obaw. Ile w tym zjawisku rozliczeń nowej ekipy z poprzednikami i puszczania oka do własnych wyborców, a na ile sytuacja jest tak poważna, że trzeba prosić ministra finansów o dotację 200 mln zł (w tym 130 mln na samą oświatę), bo inaczej trudno będzie przeżyć do kolejnego budżetu?

W ostatnich wyborach prezydenckich Agnieszka Rupniewska z Koalicyjnego Komitetu Wyborczego Koalicji Obywatelskiej pokonała (57,85 proc. do 42,15 proc.) Małgorzatę Mańkę-Szulik z komitetu wyborczego pod swoim nazwiskiem, rządzącą Zabrzem od 18 lat. Szybko się okazało, że miasto ma 800 mln zł długów i pod koniec maja już wydawało ostatnie pieniądze z tegorocznego budżetu, które przecież miały wystarczyć na cały rok. Żeby zapłacić pensje i podstawowe rachunki, natychmiast trzeba było wyemitować obligacje o wartości 75 mln zł i na gwałt szukać oszczędności.

Nowa prezydentka zwolniła w ratuszu około setkę osób, zlikwidowała biura/wydziały (współpracy z zagranicą, promocji i komunikacji społecznej) oraz inżyniera miasta. Urzędnikom odebrała ryczałty na benzynę (bo uznała, że traktowali to jako stały dodatek do pensji), sobie i zastępcom obniżyła pensje o 20 proc. Zapowiedziała, że w zimie w szkołach i miejskich instytucjach temperatura nie może przekraczać 20 st. C. Sprzedała jeden samochód służbowy, bo poprzedniczka miała dwie limuzyny. Oszczędności milionowe, ale to wszystko kropla w morzu potrzeb.

Może jednak da się zebrać 35 mln zł na spłacenie długu wobec Górnośląsko-Zagłębiowskiej Metropolii – to składka za 2023 r. na codzienne funkcjonowanie tramwajów i autobusów. Regionalna Izba Obrachunkowa zapowiedziała bowiem, że jeśli Zabrze nie ureguluje zobowiązań wobec metropolii, to będzie uchylać uchwały rady miasta w sprawach budżetowych.

Miasto chce zaoszczędzić na dotacjach do Teatru Nowego (to są grosze) i pozbyć się na rzecz samorządu wojewódzkiego ikony na szlaku zabytków techniki – Muzeum Górnictwa Węglowego. Problemem jest też kolejna ikona – klub Górnik Zabrze, w którym miasto ma ponad 85 proc. udziałów. Po co tyle, jeśli gołym okiem widać, że Zabrza nie stać na prowadzenie zawodowego klubu z ambicjami i aspiracjami wykraczającymi poza Polskę? Dotychczas jednak obowiązywały argumenty tradycji i minionej świetności – oraz kibice stojący murem za Górnikiem.

Nowa władza uważa, że Górnik Zabrze powinien zostać sprywatyzowany, co dałoby miastu finansowy oddech, ale okazało się, bez wielkiego zaskoczenia, że inwestorzy nie stoją w kolejce po ten cymes.
Mówimy o wielkich pieniądzach. Miasto jest właścicielem atrakcyjnej działki – można by ją sprzedać, zdobyć potrzebne środki i nie prosić ministra o 200 mln zł. I znowu przykra niespodzianka! Okazało się, że działka jest obciążona hipoteką na ponad 260 mln zł – te ogromne pieniądze były potrzebne… na budowę nowego stadionu Górnika Zabrze. Mówiono, że to wstyd, aby tak zasłużony klub nie miał stadionu na miarę XXI w.

Warto zauważyć, że Kraków pozbył się akcji Cracovii, Szczecin Pogoni, Łódź Widzewa, Rzeszów ma w Stali akcje dające 0,1 proc. głosów… Polskie miasta pozbywają się zawodowych drużyn, bo nie stać ich na nie – i piłkarski świat się od tego nie zawalił.

Nowa prezydentka rwie włosy z głowy i wciąż, od kilku już miesięcy, dziwi się, kiedy zapuszcza oko do pustej kasy, choć była przecież radną przez kilka kadencji. I co, nie miała pojęcia, co się w Zabrzu dzieje?

Agnieszka Rupniewska, która objęła stanowisko z „dobrodziejstwem inwentarza”, odpowiedziała „Gazecie Wyborczej”: „Jako radna alarmowałam, że dzieje się źle. Wydajemy za dużo, żyjemy ponad stan. Problem w tym, że wiedziałam tylko 10–15 proc. tego, czego się dzisiaj dowiaduję. Jak naprawdę wyglądają finanse miasta. A jestem dopiero trzeci miesiąc na tym stanowisku”.

Sprawa zadłużenia miasta powinna znaleźć się w prokuraturze – byłaby to nowość na naszej samorządowej scenie. Czy to wszystko są symptomy bankructwa, upadłości miasta, bo takie opinie krążą po Zabrzu i pojawiają się w medialnych przekazach?

Spokojnie, w naszym kraju zbankrutować może obywatel Jan Kowalski – ale prawie 170 tys. takich Kowalskich, którzy zamieszkują Zabrze – już nie. Zbankrutować może przedsiębiorstwo, ale żadne miasto czy państwo na świecie raczej nie może zostać „zlikwidowane”. Sytuacja, w której państwo nie jest w stanie regulować swoich zobowiązań, wcale nie jest rzadka. Już tylko w XXI w. fala państwowych niewypłacalności przetoczyła się m.in. przez Cypr, Grecję, wcześniej przez Argentynę, Brazylię, Meksyk, Węgry. Najczęściej z nadzwyczajną pomocą ruszał Międzynarodowy Fundusz Walutowy, dochodziło do restrukturyzacji niebotycznych długów – ratunek musiał się znaleźć i tyle. W końcu państwo to państwo…

Skarb ma większe możliwości pokrycia niedoboru niż samorządy. Choć one też nie stoją pod ścianą nawet wówczas, gdy długi znacznie przekraczają roczne budżety. Nasze prawo nie dopuszcza ogłoszenia upadłości przez jednostki samorządu terytorialnego.

Istnieje za to pojęcie „faktycznego bankructwa” – nie tylko u nas, bo w 2023 r. takie bankructwo ogłosiła rada miasta Birmingham. Dlatego nie można wykluczyć, że Zabrze pójdzie tą drogą i może zostać nim boleśnie dotknięte. Oznacza to, że władze nie będą mogły podejmować żadnych nowych zobowiązań finansowych, choć miasto musi dalej łożyć na najważniejsze obszary życia mieszkańców: służbę zdrowia, opiekę społeczną, kulturę i oświatę. Musi zbierać odpady komunalne i w tym roku płacić podwójnie, bo poprzednicy przesunęli 12 mln zł na ten rok. Niby niewiele, ale grosz do grosza i zbierają się dziesiątki milionów złotych. Nie da się tego ciągnąć bez dotacji/pożyczki od państwa. Bez strategicznego wsparcia – obwarowanego, rzecz jasna, zaciskaniem pasa i naprawą finansów miasta.

Z drugiej strony: czy jest o co rozdzierać szaty, kiedy Zabrze zadłużone jest na 800 mln zł (będzie miliard, jeżeli spłyną pieniądze z resortu finansów)? Ta bajońska kwota stanowi „tylko” 62 proc. rocznych dochodów miasta, szacowanych na 1,33 mld zł.

Wyliczone zostało (przez Fundację Wolności), że wiosną tego roku 66 polskich miast (tych na prawach powiatu) było zadłużonych na 51 mld zł – rok wcześniej długi wynosiły „tylko” 45 mld zł. W tym rankingu Zabrze jest dopiero na 12. miejscu, więc szału nie ma. Ma przed sobą plecy m.in. Wałbrzycha, Łodzi, Krakowa, Szczecina i Żor – z długami przekraczającymi 80–90 proc. ich miejskich budżetów. I o „faktycznym bankructwie” nikt tam nie mówi. Można powiedzieć, że długami nie warto się przejmować, bo państwo w razie czego pomoże.

Ale są też miasta, które sobie radzą inaczej: Jastrzębie-Zdrój, Biała Podlaska, Sopot czy Nowy Sącz mają tylko kilka czy kilkanaście procent deficytu. Natomiast Warszawa w stosunku do innych miast jest zadłużona na niebotyczną kwotę ponad 8 mld zł – ale to „tylko” ok. 30 proc. budżetu stolicy.

W Zabrzu okazało się jak na dłoni, że dług ponad 60 proc. może być już zabójczy. Że trzeba wołać o ratunek. Można byłoby, oczywiście, stosować poprzednią inżynierię finansową i przekładać zadłużenia do następnych budżetów i tak w kółko. Tylko jak długo można ciągnąć taki koślawy wózek? Można oczywiście powiedzieć – i tak się mówi – że w Zabrzu z igły robią widły. Przecież miasta potrzebują stadionów, basenów, fontann… Potrzebują pięknieć i zachwycać!

Tylko że nie ma nic za darmo. Już najbliższy sezon grzewczy zabrzanom to pokaże. Wtedy mogą zapytać nowe władze: czy oddłużanie miasta ma sens, kiedy na końcu wszyscy marzną? A przed zmianą władzy wszystko normalnie funkcjonowało.