Na wyspie ze złotym dzieckiem

Postanowiliśmy oszukać jesień. Przywędrowaliśmy na kilka chwil do Wyspy Sobieszewskiej, nie zważając na klucze odlatujących ptaków. Chcąc nie chcąc, w plecakach przytaszczyliśmy ze sobą resztkę rodzimych refleksji. Najsilniejsze to te związane z niegdysiejszym złotym dzieckiem śląskiego biznesu – Józefem Jędruchem. Prokurator Generalny coś nie chce uwierzyć w postępujący proces resocjalizacji i uparcie domaga się jego powrotu za kraty. A kysz – rozkazuję rozważaniom – wszak jestem na wakacjach. Krótkich, bo krótkich, ale jednak.

Rozglądam się dookoła. Każda wyspa już z racji swojego charakteru jest niezwyczajna. Może być romantyczna jak na przykład Capri, masakryczna jak ta, na którą sprosił pan Owen swoje ofiary, likwidując je, po kolei podstawiając cholerne Murzynki, czy pożądana Wyspa Skarbów, o której każdy po cichu marzy, kopiąc, gdzie popadnie.

Sobieszewska też ma swój wdzięk. W lewo na horyzoncie majaczą zarysy Trójmiasta, przed nami bryza od pełnego morza, słońce otula ciepłem, a nie rozkłada upałem na łopatki, co 500 metrów – człowiek. W prawo, ku ujściu Wisły – Mewia Łacha. Słodka nuda. Dziewczyny plotą, że zamiast autonomii Śląsk powinien żądać dostępu do morza. Może to nie jest takie głupie… Muszę o tym pogadać z tym i tamtym, jak tylko wrócę. Może opór materii byłby mniejszy?

W tej leniwej scenerii wracam myślami do Jędrucha – z ostrożności procesowej i tchórzostwa muszę obchodzić się z nim jak z jajkiem. Swego czasu ciągał po sądach mnie i redakcję za zniesławienie (212 kk), bo poczuł się pomówiony w sprawie nagłego wyjazdu z kraju. Napisałem, że choć wyjechał z legalnym paszportem, to cała reszta miała znamiona ucieczki przed wymiarem sprawiedliwości – ukrywał się, był ścigany międzynarodowym listem gończym, wreszcie sprawiedliwość dopadła go w Izraelu i deportowała do Polski.

Proces wygrałem w cuglach, ale w końcu to nic przyjemnego włóczyć się po sądach i toczyć bój z facetem, który ma forsy jak lodu i stać go na każdego adwokata.

Z drugiej jednak strony dzisiaj staję w jego obronie, więc mogę sobie pozwolić na więcej… Przypomnijmy: w 1996 r. Józef Jędruch założył Konsorcjum Inwestycyjno-Finansowe Colloseum, zajmujące się początkowo handlem samochodami. Potem zaczął skupywać akcje padających hut stali i handlować wierzytelnościami („Cienkie nogi kolosa”). Na początku 2013 r. Sąd Apelacyjny w Katowicach skazał go prawomocnie na 6 lat więzienia, 720 tys. zł grzywny i nałożył obowiązek zwrotu Skarbowi Państwa 54 mln zł.

A to wszystko za wyłudzenie od państwowych firm energetycznych 430 mln zł. Z wyłudzeń – uznał sąd – szef Colloseum uczynił przestępcze źródło dochodów.

W tzw. międzyczasie Jędruch spędził 4 lata i 6 miesięcy w areszcie, próbował z listy Samoobrony dostać się do Parlamentu Europejskiego („Z plakatów za kraty”), był ścigany po świecie i z powrotem trafił do aresztu. Opuścił go po wpłaceniu przez starszą panią z USA 3 mln zł kaucji. Największej w historii naszego wymiaru sprawiedliwości.

Dalej: założył Luksemburską Fundację Praw Człowieka i został dyplomatą Republiki Gwinei, przedstawiając się jako jej konsul. Niestety, nasze władze z niezrozumiałych względów nie chciały uznać jego paszportu dyplomatycznego i, co tu dużo gadać, nieprzeciętnego skupienia w jednej osobie talentów wszechstronnych.

Jakby dla udowodnienia powyższego – w rzeczonym międzyczasie Józef Jędruch błyskawicznie skończy prawo w Wyższej Szkole Menedżerskiej w Legnicy i w podobnym tempie obroni doktorat na Wydziale Prawa Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, pod czujnym okiem samego prof. Marka Chmaja, który wziął na swoją uczoną klatę ciężar funkcji promotora. Jak podała „Gazeta Żywiecka” – został także dyrektorem i właścicielem administracyjnym Beskidzkiej Wyższej Szkoły Umiejętności. I te właśnie wszystkie okoliczności wziął pod uwagę Sąd Apelacyjny we Wrocławiu, do którego trafiła sprawa o warunkowe przedterminowe zwolnienie z odbywania kary. Podkreślano wzorową wręcz resocjalizację, gwarantującą, że ten utalentowany obywatel nie wróci na drogę przestępstwa. Od strony prawnej też nie było wątpliwości: Jędruch przesiedział w areszcie 4 lata, 6 miesięcy i 7 dni – a więc odbył dwie trzecie z orzeczonych 6 lat pozbawienia wolności. Warunkowe należało się więc mu jak psu kość i buda.

Ale swoje trzy grosze wtrącił prokurator generalny, który złożył w Sądzie Najwyższym kasację na przychylny Jędruchowi werdykt. Uznał, że doszło do rażącego naruszenia prawa. Widocznie jest prokuratorem małej wiary i wątpi w odnowę moralną Jędrucha. A przecież zaliczając się raczej do społecznych elit niż do tych z gorszego sortu, powinien mieć na uwadze nie tak znowu dawne zalecenia – błogosławieni miłosierni, rzecz jasna w granicach prawa. Z tym miłosierdziem to u szefa wszystkich prokuratorów ze wszech miar cieniutko. Toż to marny przykład dla przestępców, którzy w aresztach i więzieniach garną się do nauki, no nie? Może w grę wchodzi zwykła prawnicza zazdrość, potwierdzenie, że władza upaja i czasami upośledza jasność myślenia…

Już dzisiaj zapewniam, że jak Sąd Najwyższy przychyli się do wniosku o kasację, to powiem głośno: będzie mi żal Józefa Jędrucha.

Kto wie, może po wyprodukowaniu zaległych filmów o narodowych bohaterach, żołnierzach wyklętych, ofiarach poległych na różnych polach historii – okaże się, że ten negatywny bohater Józef J. po pokutnej ekskursji do Canossy przejdzie metamorfozę niczym Babinicz i powróci w chwale na Ojczyzny łono – niczym Kmicic? Kto wie… A póki co: będąc na miejscu Zbigniewa Ziobry, jako minister sprawiedliwości i prokurator generalny, zrobiłbym Jędrucha swoim doradcą. Od wszystkiego.