Na ratunek górnictwu

Jednym z najważniejszych tematów obecnie panującego nam roku 2015 – roku podwójnie wyborczego – będzie sprawa węgla. Za nami rok fatalny, a ten przed nami zapowiada się jeszcze gorzej. Dzisiaj sprawą upadającego górnictwa zajmuje się rząd.

Jak i za ile kupi spokój górników? Bo przecież trudno mówić o reformie branży w ciągu kilku wyborczych miesięcy, szczególnie w sytuacji spadających na świecie cen węgla. Po raz kolejny państwo rusza na ratunek kopalniom – wyboru nie ma, to wszak nadal, w znakomitej części, jego własność.

W najgorszej sytuacji jest Kompania Węglowa skupiająca 14 kopalń, z tego tylko 3 fedrują bez strat – przede wszystkim nad jej problemami pochyli się ekipa Ewy Kopacz.

Nie ma jeszcze danych za cały 2014 r., ale w ciągu pierwszych 10 miesięcy wydobycie w polskim górnictwie wyniosło 58 mln ton (w tym samym okresie 2013 r. – 62 mln ton). Przychody spadły o blisko 3 mld zł. Na każdej tonie węgla górnictwo traciło 34 zł, a łączna strata na sprzedaży wyniosła 1,6 mld zł. Na hałdach leży ponad 8 mln ton węgla, na którego nie ma chętnych. Od 2012 r. nakłady na inwestycje w kopalniach zmniejszyły się z 3,7 mld zł do ok. 2 mld zł w roku ubiegłym.

Przestarzałe górnictwo generuje coraz większe koszty – wydobycie tony węgla to średnio rząd 300 zł, kiedy jego cena na rynku europejskim to ok. 250 zł (72 dolary). I nic nie wskazuje na to, że odbije się ona w najbliższych 2–3 latach od dna, ponieważ ceny węgla powiązane są z ropą naftową, a ta wiadomo, jakie ma tendencje. Naszemu górnictwu zapaliłoby się światełko w tunelu, gdyby węgiel chodził w Europie po 100 dolarów. Cudu jednak nie będzie. Szczególnie w sytuacji, kiedy w poprzednim roku wydajność na jednego zatrudnionego spadła do ok. 500 ton rocznie – w 2013 r. wynosiła 700 ton (dla porównania w czeskiej „Silesii” i podlubelskiej „Bogdance” przekracza 2000 t na pracownika).

Tak mniej więcej wygląda sytuacja przed kolejną reformą górnictwa. Same liczby już mówią, że coś z węglem trzeba zrobić. Ale to ciągle ok. 100 tys. zatrudnionych i tyle samo, jak nie więcej, członków silnych i roszczeniowych związków zawodowych (górnicy często należą do 2–3 organizacji związkowych). W jakim więc kierunku pójdzie rząd PO-PSL?

Poprzednia reforma (1998–2002) za rządów Jerzego Buzka doprowadziła do całkowitego lub częściowego (przez łączenie kopalń) zlikwidowania 23 kopalń. Z pracy odeszło ok. 100 tys. osób, w tym 67 tys. osób w ramach pakietów osłonowych. Kilkadziesiąt tysięcy z nich wzięło jednorazowe odprawy – najwyższe sięgały 37 tys. zł na rękę. Pieniądze na reformę – 2 mld zł – pożyczył Bank Światowy, a państwo (właściciel) darowało kopalniom miliardowe długi.

Prawdopodobnie rząd Ewy Kopacz przynajmniej częściowo będzie chciał powielić tamtą drogę, choć z pewnymi modyfikacjami. Już wcześniej mówiło się, że Kompania Węglowa chce sprzedać państwowemu Węglokoksowi 4–5 kopalń. W tym celu Weglokoks został dokapitalizowany akcjami państwowych spółek. Pada nawet suma, jaką Grupa Kapitałowa Węglokoks (bo to nie tylko eksport węgla) miałaby zapłacić za nierentowne obecnie kopalnie – ok. 2,4 mld zł. W dzisiejszym kształcie Kompanii Węglowej – blisko 60 tys. zatrudnionych – pieniędzy wystarczy gdzieś na dziesięć miesięcznych wypłat dla załogi. Jeżeli tak się stanie – a przeciwne temu są związki zawodowe – to spod państwowego parasola kopalnie przejdą pod państwowy parasol. Czy to coś da?

Na pewno zapewni na Śląsku spokój na kilka miesięcy. Ale bez odcięcia się od zaszłości – nic z tego nie wyjdzie! Kompania ma wypłacić niebawem „czternaste pensje”, kiedyś pomyślane jako nagrody z zysku. Zysku nie ma, ale 300 mln zł trzeba na nie znaleźć, bo będzie awantura. Ani Węglokoks, ani żaden prywatny inwestor nic nie zrobi bez odcięcia właśnie się od węglowej przeszłości: od „czternastek”, deputatów węglowych (KW wypłaca swoim pracownikom plus dla 150 tys. emerytów i rencistów) i od dziesiątków innych dodatków niewiązanych z sytuacją finansową kopalń, wydajnością, sprzedażą – tym wszystkim, co stanowi istotę rynkowej gospodarki.

Pada też propozycja, aby 4–5 kopalń przeznaczyć do stopniowej likwidacji poprzez przekazanie ich do funkcjonującej Spółki Restrukturyzacji Kopalń. W tej sytuacji konieczna byłaby redukcja zatrudnienia (oprócz naturalnych odejść na emerytury) o ok. 5 tys. pracowników. Rząd musiałby uruchomić mechanizmy osłonowe, z jednorazowymi odprawami włącznie, aby spokojnie wyprowadzić górników z kopalń. Szacuje się, że na ten kierunek restrukturyzacji potrzebne są 2 mld zł pomocy publicznej. Rząd Buzka nie miał z taką pomocą problemów – ekipa Kopacz musiałaby uzyskać na to zgodę Brukseli, co będzie zabiegiem cholernie trudnym.

Rozważa się też możliwość zaciągnięcia przez Kompanię Węglową kredytu na naprawę spółki, poręczonego przez rząd, który potem mógłby zostać… umorzony. Pomysłów na inżynierię finansową jest więcej. I nie tylko. Jest koncepcja pożenienia kilku kopalń z energetyką, bo górnictwo to w rzeczy samej jest tylko jej zapleczem surowcowym. Wiadomo, że energetycy nie palą się do takiego małżeństwa. Jest pomysł stworzenia nowego resortu: górnictwa, energetyki i klimatu. Dzisiaj zajmują się tym trzy ministerstwa: gospodarki, skarbu państwa i środowiska, co powoduje, że państwo nie ma rozsądnej długoterminowej energetycznej strategii.

Z ekonomicznego punktu widzenia górnictwo jest w tak głębokiej zapaści, że program naprawczy powinien zmierzać w kierunku ratowania tego, co się jeszcze da. Jeżeli jednak kolejna naprawa podporządkowana zostanie planom wyborczym, to nie uda się uratować i tego, co dzisiaj jeszcze jest do uratowania.