Jak billingami łamano tajemnicę

Kto pójdzie do spowiedzi u księdza, który chodzi po wsi i papla, co usłyszał, jak tylko wyjdzie z konfesjonału? Podobnie jest z dziennikarzem, który puszcza farbę o swoim informatorze.

Organom ścigania wydaje się jednak, że tajemnicę dziennikarską łatwiej złamać niż lekarską, adwokacką, o spowiedzi już nie wspominając. Od dawna próbuje się to czynić tylnymi drzwiami. Jak nie kijem, to pałką. Kilka lat temu tego właśnie doświadczałem. Swoją drogą bywa, że sami nieraz chodzimy po cieniutkiej linie i za intrygującym hasłem „tajemnica” próbujemy ukryć sekretne zawodowe barachło.

Było tak: 10 lat temu odszukał mnie oficer Śląskiej Komendy Wojewódzkiej Policji. Chciał zainteresować redakcję przestępczym obiegiem tajnych dokumentów i ich niekontrolowanym wyciekiem. Dlaczego nie? Najpierw sprawdziłem, czy taki oficer faktycznie pracuje w komendzie, a następnie, na podstawie kopi kilku stron dokumentu, zweryfikowałem jego autentyczność. O oryginalności przesądziła uwaga innego oficera, który rozpoznał w nim swój wpis.

I tak miałem w ręku dokument o nazwie: „Wykaz informacji uzyskanych od osobowych źródeł informacji” Wydziału ds. Przestępczości Gospodarczej ŚKWP, opatrzonego w jednej części klauzulą „tajne”, w innej „ściśle tajne”. W sumie ponad 200 newsów z operacyjnych działań PG z nazwiskami oficerów i ich jednostek, pseudonimami lub inicjałami ich informatorów. Dalej – przedmiot rozpracowywanej sprawy oraz nazwy firm i instytucji, którymi policja się interesowała. Sporo wpisów dotyczyło handlu paliwami i alkoholem. Bezcenny więc dokument dla tych, którzy chcieliby wiedzieć, czy policja – i w jakim celu – koło nich węszy.

Mój informator, że przywołam określenie na czasie, powiedział, że trafił na „Wykaz” przypadkowo, ale jest on fragmentem większej całości wycieku tajnych materiałów. I że brak tego właśnie dokumentu jest przez kierownictwo policji skrzętnie ukrywane. Prośba dotyczyła ewentualnego wykorzystania lub natychmiastowego przekazania prokuraturze.

Dlaczego sam tego nie robi? Obawia się, że na linii policja – prokuratura sprawie zostanie ukręcony łeb. Dlaczego po prostu go nie spali, żeby mieć kłopot z głowy? Bo to nie załatwi casusu „cieknącej komendy”, jak to nazwał. Dokument dostałem z informacją, że jest wypalcowany (usunięte odciski palców), bo wszystkie odciski funkcjonariuszy są zarejestrowane.

Pod koniec września 2004 r. zdecydowaliśmy się na krótką notatkę o posiadaniu tajnego wykazu i o jego charakterze, z informacją, iż przekazujemy go Prokuraturze Apelacyjnej w Katowicach. I tak też uczyniłem, dołączając stosowne pisma o okolicznościach wejścia w posiadanie rzeczonego pasztetu.

Kilka godzin później do prokuratury wpłynęło zawiadomienie KWP o ujawnieniu tajemnicy państwowej (w rezultacie zgłoszenia przez oficera, którego prosiłem o weryfikację). Ale machina śledcza już ruszyła. Byłem słuchany jako świadek, niepodejrzany o posiadanie tajnej wiedzy. Żyłem sobie i pracowałem w poczuciu spełnienia obywatelskiego i dziennikarskiego obowiązku.

Aż tu w lutym następnego roku dostaję postanowienie skierowane do operatorów sieci telefonicznych „o żądaniu wydania wykazu połączeń telekomunikacyjnych”: mojego komórkowego telefonu służbowego, domowego stacjonarnego oraz komórek żony i córki. Doręczenie tych decyzji odroczono na dwa miesiące. W uzasadnieniu napisano, że „zachodzi konieczność ustalenia osoby, która mogła dopuścić się ujawnienia informacji niejawnych osobom niepowołanym, w tym abonentowi”.

Inaczej: czy wśród rozmówców jest mój informator. W tym celu – potem się dowiedziałem – w specjalistycznej firmie zamówiony został program komputerowy e-billing do analizy tysięcy połączeń wychodzących i przychodzących. Analizowano wszystko sprzed przekazania „Wykazu” prokuraturze i długo po. Chodziły słuchy o podsłuchach, ale na to spuszczam zasłonę milczenia.

Oczywiście zaprotestowałem przeciwko próbom złamania tajemnicy dziennikarskiej w taki sposób. W zażaleniach pisanych do wyższych prokuratur pisałem typowym językiem urzędowym (trochę przydługie, ale dzisiaj bardzo aktualne):

Uważam, że w działaniach prokuratorskich dochodzi do prób złamania tajemnicy dziennikarskiej, która otrzymała w postępowaniu karnym prawie najwyższą ochronę przed przymusowym zwolnieniem z obowiązku jej zachowania (po tajemnicy obrońcy i  tajemnicy spowiedzi). To zwolnienie dopuszczalne jest tylko w sprawach przestępstw wymienionych w art. 240 kk.

Dziennikarz zobowiązany jest chronić dobra osobiste i interesy działających w dobrej wierze informatorów. Za takie należy uznać postępowanie osoby, która przekazała „Polityce” w określonym celu – dostarczenia prokuraturze! – tajnego „Wykazu” działań operacyjnych. Stąd uważam za niedopuszczalne próby zidentyfikowania informatora poprzez analizę billingów telefonicznych. Przypominam, że dziennikarz ma obowiązek zachowania w tajemnicy danych umożliwiających identyfikację autora materiału prasowego, listu do redakcji lub innego materiału o tym charakterze, jak również innych osób udzielających informacji opublikowanych albo przekazywanych do opublikowania, jeżeli osoby te zastrzegły nie ujawnianie powyższych danych, a także wszelkich informacji, których ujawnienie mogłoby naruszać chronione prawem interesy osób trzecich (art. 15 upp).

Jeśli ustawodawca postanowił chronić tajemnicę dziennikarską także przed organami państwa, i przewidział tylko określone przypadki dopuszczające zwolnienie, to niedopuszczalna jest interpretacja zmierzająca do jej złamania i zdobycia przez organy państwa wiedzy bocznymi drzwiami, do tego w drodze wymuszania informacji od podmiotów (w tym przypadku telekomunikacji) zajmujących się przekazywaniem informacji zawodowo, również na podstawie stosownej ustawy. Dziennikarz ma bowiem prawo ufać, że podmioty te będą przestrzegać obowiązującej je tajemnicy telekomunikacyjnej (prawo telekomunikacyjne), czy też tajemnicy pocztowej (prawo pocztowe).

Skoro prawo wymaga od dziennikarza, żeby zachował w tajemnicy dane umożliwiające identyfikację informatora, to należy uznać, że obowiązek ten dotyczy także dokumentów znajdujących się w jego gestii i dyspozycji. A do nich należy zaliczyć billingi rozmów telefonicznych dokonywanych ze służbowych i prywatnych numerów. W tym momencie prokuratura narusza art. 226 kpk. Bez wątpienia billingi – choć to tylko wykazy rozmów, a nie ich treści – zawierają tajemnicę dziennikarską w rozumieniu art. 180$3 kpk, a zatem umożliwiają identyfikację informatora. Ponieważ uzyskanie tych danych – skutkujące np. zawężeniem kręgu poszukiwań –  stanowi pierwszy krok na drodze do podjęcia przez prokuraturę dalszych czynności, które mogą doprowadzić do ustalenia tożsamości informatora. A więc umożliwiają niezgodną z prawem identyfikację informatorów.

Przy tym uważam, że dysponentem billingów – dokumentów zawierających tajemnicę zawodową może być tylko i wyłącznie (pomijając wymienione w kodeksie najcięższe przestępstwa) dziennikarz. I nie jest ważne, kto ten dokument wytworzył i u kogo jest przechowywany. Zgodnie bowiem z art. 159 ust. 2 pkt. 2 prawa telekomunikacyjnego, to, w tym przypadku, dziennikarz (jako nadawca lub odbiorca rozmowy) przez wyrażenie swojej zgody może zezwolić na zapoznanie się z danymi objętymi tajemnicą telekomunikacyjną. A takiej zgody prokuratura nie otrzymała, zresztą nigdy nie mógłbym jej udzielić, ponieważ mam obowiązek (art.15 ust. 2 pkt 1 upp) zachowania takich danych w tajemnicy.

Jeszcze raz podkreślam: to dziennikarz jest dysponentem dokumentu w postaci billingu, a nie podmiot, który ów billing stworzył. W tym przypadku wymuszone zostało złamanie prawa przez operatorów sieci telekomunikacyjnych.

Tak wówczas walczyłem o ochronienie mojego informatora. W tym zakresie nie udało się, argumenty szły na Berdyczów, bo ówczesna Prokuratura Krajowa uznała, że przecież nie zmusza mnie wprost do ujawnienia jego tożsamości, a „nie ma żadnych przeszkód formalnoprawnych, by okoliczność tę udowodniono na podstawie innych dowodów, z wyłączeniem zeznań dziennikarza”.

Nie można było mnie przesłuchać, ale można było kombinować, jak inaczej dobrać się do mojego zawodowego sekretu. Śledztwo w sprawie mojego informatora umorzono po ponad dwóch latach – wobec niewykrycia sprawcy przestępstwa. Billingi zawęziły wprawdzie krąg podejrzewanych do kilku funkcjonariuszy policji, ale dalej była ściana, a z mojej strony… morda w kubeł.

W zasadniczym wątku śledztwa ujawniono w ŚKWP (i jednostkach niższych) brak kilku tysięcy tajnych i poufnych dokumentów. Uszczelniono komendę wojewódzką. Inne też. Poleciały głowy. Do dzisiaj nie wiem, czy informacje z „Wykazu” wypłynęły na zewnątrz. Czy np. jedna z wymienionych tam rozlewni alkoholu z dnia na dzień nie zmieniła się w rozlewnię wody mineralnej. W tym kierunku śledztwo nie szło.

Gdzieś dwa lata temu przypadkowo spotkałem mojego informatora. Wyglądał nieźle, choć trochę strachu przeżył. Powiedział coś, co sprawiło mi dużą przyjemność: Panie redaktorze, odwaliliśmy dla policji kawał dobrej roboty. Zostawiliśmy komórki w samochodach (przed laty prosił tylko o wyjmowanie baterii, a spotkania wyznaczał w miejscach, w których według jego policyjnej wiedzy nie było monitoringu – cóż, technika poszła naprzód) – i poszliśmy na długi spacer.