Niemcy dobrzy, a nawet źli

Niemcy z Opolszczyzny liczą, że możliwość identyfikacji narodowej i etnicznej w najbliższym spisie powszechnym – a więc „Niemiec – Ślązak” – radykalnie zwiększy ich stan posiadania ograniczony w 2002 r. pojawieniem się „narodowości śląskiej”. Tym bardziej, że od wyborów samorządowych jest o nich głośno. Znaleźli się na huśtawce: raz na górze, raz na dole. Dobrzy i źli. Skąd wokół nich takie zamieszanie?

Przypomnijmy: po wyborach regionalna Platforma Obywatelska niespodziewanie rozstała się z dotychczasowym koalicjantem – Mniejszością Niemiecką. Na jej miejsce wszedł SLD pozostający wcześniej w twardej opozycji wobec rządzącego województwem do jesieni 2010 r. układu PO, MN i PSL. Dla Niemców był to policzek, którego zupełnie się nie spodziewali. Do tego został zadany w roku 20–lecia powstania Towarzystwa Społeczno – Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim. Ból szybko minął. Dosłownie po paru dniach skruszona PO zaprosiła ich do władz.

Z kolej SLD trzymany przez lata na dystans – po słynnych aferach korupcyjnych – poczuł się jak lis w ogródku. Już witał się z gąską, ale zanim zdążył ponownie posmakować rządzenia, to dostał kopniaka. W egzotycznej koalicji – PO, MN, PSL, SLD – lewica dotrwała do początku stycznia br. i znowu wypadła na polityczny aut. Na Opolszczyźnie, naszym najmniejszym milionowym województwie, jest więc po staremu. O co więc toczyła się ta gra?

Te błyskawiczne polityczne roszady miały wspólny mianownik: za każdym razem (odsunięcie Niemców i ich ponowne przyjęcie do koalicji, a także zaproszenie do władzy SLD i wyrzucenie go z hukiem za drzwi) tłumaczone były dobrem Opolszczyzny. To dobro, zmieniające się jak w kalejdoskopie, nazwane już zostało nowym festiwalem opolskim – tym razem obłudy. Obłuda jest elementem uprawiania polityki, ale na Opolszczyźnie w ostatnich miesiącach wyraźnie z nią przesadzono.

Z Niemcami po drodze

Podejmowanie przeciwstawnych decyzji i odwoływanie się za każdym razem do„dobra województwa” zupełnie kompromituje działaczy regionalnej sceny politycznej – mówi dr Danuta Berlińska, socjolog z Uniwersytetu Opolskiego. Sceny zresztą specyficznej, bo gra na niej z uwagą śledzona jest w Warszawie i Berlinie. Stamtąd dochodzą też podszepty suflerów. W poprzednim roku zainteresowanie nią było szczególne, ponieważ Mniejszość Niemiecka bierze udział w okrągłym stole rządów Polski i Niemiec podsumowującym 20 lat traktatu polsko – niemieckiego. Jest przy nim orędownikiem potraktowania Polonii w Niemczech jak mniejszości narodowej, o co od dawna upominamy się. – Stąd odsunięcie Niemców od władzy było dla mnie niezrozumiałe i szkodliwe nie tylko dla Opolszczyzny – dodaje Berlińska.

Mniejszość od 12 lat współrządziła samorządowym województwem, a i wcześniej była u sterów na Opolszczyźnie. Ze wszystkimi było jej po drodze: z AWS, SLD i ostatnio z PO. – To był dobry polityczny obyczaj, bo skoro Niemcy stanowią sporą część naszej społeczności, to powinni również współuczestniczyć w sprawowaniu władzy – uważa Berlińska. Platforma, pozbawiona antyniemieckich fobii, wydawała się być im najbliższa. Dlatego niemieckie gminy zdecydowanie poparły Bronisława Komorowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich. W samorządowej kampanii wspólnie podkreślano sukcesy poprzedniej koalicji zwieńczone przyznaniem przez Brukselę nagrody 100 mln euro dla województwa, które najlepiej w kraju zarządzało płynącymi do Polski europejskimi pieniędzmi.

Platforma zdobyła 12 mandatów w 30 – osobowym Sejmiku Województwa Opolskiego (poprzednio miała 8), choć liczyła na więcej. PSL tradycyjny sojusznik – 2 (miało 3). Niemcy – 6 (posiadali 7), ale uznali to za sukces, bo po raz pierwszy od lat ich elektorat nie skurczył się, ale wzrósł o kilka tysięcy głosów. Swoje zrobiła tu skomplikowana arytmetyka wyborcza. Opozycja SLD i PiS dostała po 5 mandatów, z tym, że lewica zyskała jeden, a prawica straciła trzy.

Dlatego w dniu ogłoszenia wyników wyborów trwanie koalicji PO, PSL i MN wydawało się więcej niż pewne. Sami wyborcy zapalili jej zielone światło. Pamiętano też, że poprzedniego układu nie zachwiał nawet protest Niemców przeciwko obchodom 90. rocznicy III Powstania Śląskiego.

To był największy oficjalny zgrzyt w tamtej koalicji. W połowie ub. r. Norbert Rasch, szef Mniejszości Niemieckiej, napisał list do Józefa Sebesty, marszałka opolskiego, byłego i obecnego, w którym podważył zasadność świętowania w 2011 r. kolejnej rocznicy powstańczego zrywu. W naszych ocenach właśnie to powstanie bezpośrednio przyczyniło się do przyłączenia części Górnego Śląska do Polski. Uroczystości z tym związane odbywają się tradycyjnie na Górze św. Anny.

Rasch uznał, że wreszcie trzeba odejść od mitologizowania powstania, bo było ono tragedią dla wielu śląskich rodzin. Brat strzelał do brata. I było też, napisał, zbrojnym atakiem na integralność terytorialną suwerennych Niemiec. W jego ocenie powstanie było przejawem nacjonalizmu panującego w przedwojennej Polsce.

List wywołał burzę. Platforma zażądała od władz Mniejszości Niemieckiej odcięcia się od poglądów Rascha, albo dotychczasowy układ koalicyjny stanie pod znakiem zapytania. Przewodniczący Rasch przeprosił: nie powinien był wtrącać się do tego, jak Polska ma obchodzić narodowe uroczystości i czcić swoich bohaterów. – Forma była niestosowna, nie należało listu upubliczniać, ale co do treści, to z niej się nie wycofuję – mówi dzisiaj niemiecki lider. – Mamy inne spojrzenia na powstania, dla nas to czarna karta śląskiej ziemi, a ich rocznice nie są naszymi świętami.

Sama mniejszość była w sprawie listu podzielona. – W Polsce nikt nas nie atakuje, mamy właściwie wszystkie prawa, o jakie walczyliśmy – komentował i łagodził Henryk Kroll, poprzedni szef opolskich Niemców. – To po co wszczynać awanturę?

Sprawa listu rozeszła się po kościach, choć Niemcom zarzucano butę, podważanie polskiej racji stanu i zapominanie o tym, na terenie jakiego państwa mieszkają. Uznano go za element politycznej gry mającej na celu przedwyborczą mobilizację niemieckiego elektoratu. Jeżeli więc sojusz PO i MN przetrwał taką próbę, to wydawało się, że nic już nim nie zachwieje?

Władza w kasie

Tymczasem Niemcom tuż po wyborach podano czarną polewkę, a ich miejsce przy stole zajął SLD. Dopraszało się do niego również PiS, ale z wiadomych względów nie miało szans. Mimo tego PiS pogratulowało nowej koalicji śmiałej decyzji odsunięcia Niemców – dla dobra Opolszczyzny – od władzy.
SLD wydawało się w tym momencie, że chwycił Pana Boga za nogi. Od lat trzymany był przecież w regionalnej politycznej izolatce. Stało się tak po głośnych opolskich aferach korupcyjnych z udziałem liderów lewicy, zakończonych wyrokami skazującymi. A tu taki sensacyjny gest ze strony zwycięskiej partii – bez wątpienia ważny dla SLD w skali całego kraju – niechętnej do tej pory do bratania się z lewicą! Do tego wykonany został w przededniu drugiej tury wyborów prezydenckich w Opolu, w których w szranki stawali Ryszard Zembaczyński z PO, dotychczasowy prezydent i Tomasz Garbowski, poseł i lider SLD na Opolszczyźnie. – To wyraźnie wzmacniało wtedy pozycję Garbowskiego – mówi Andrzej Namysło, radny sejmiku, działacz SLD. – Poszedł sygnał do wyborców, że przeobrażona lewica wraca do gry.

Prawie się udało. Zembaczyński dostał w pierwszej turze 43 proc. głosów, a lider SLD 21 proc. Kandydat PO uchodził za pewniaka, ale w dogrywce wygrał ledwo 51 do 48 (644 głosami). Władze PO uświadomiły sobie, że popełniły błąd wchodząc w ten sojusz, choć na początku zagrywka była celowa. – Platformie bardzo śpieszyło się do tej koalicji – wspomina Namysło – nam zresztą również, aby tylko wyjść z cienia. Koalicyjna umowa miała charakter personalny. Błyskawicznie podzielone zostały wpływy w nowym samorządzie Opolszczyzny. – Pośpiech związany był z chęcią odsunięcie Niemców od spraw finansowych – tłumaczy działacz lewicy.

Chodziło o to, że przez poprzednie kadencje mniejszość, rządząca Opolszczyzną w różnych koalicyjnych związkach, położyła rękę na finansach województwa. Odpowiadała m. in. za dzielenie unijnych pieniędzy. Decydowała także o rozdziale środków z zasobnego Funduszu Rozwoju Śląska, który wcześniej zasilany był dotacjami z Niemiec. Przez cztery lata PO nie potrafiła tego układu zmienić. Dobrze to było widać z pozycji opozycji. – Naprawdę rządzi ten, kto trzyma kasę, więc władza PO była iluzoryczna – komentuje Namysło. Platformę wyraźnie to uwierało i drażniło. – Można więc było się spodziewać, że po sukcesie wyborczym będzie chciała zdobyć także władzę nad pieniędzmi. A bez rozwodu z Niemcami, nawet chwilowego, byłoby to bardzo trudne.

Platforma triumfowała. W nowym zarządzie województwa zdobyła większość: trzech członków na pięciu, z marszałkiem i pierwszym wicemarszałkiem na czele. W poprzedniej koalicji miała dwóch, tak samo jak Niemcy – za sprawy finansowe odpowiadał Józef Kotyś, wicemarszałek z ramienia mniejszości. Działacze PO narzekali, że nie mogą rozwinąć skrzydeł w realizacji swojego programu, bo mają ograniczony dostęp do samorządowego budżetu. Teraz wszystko miało się zmienić. Na Opolszczyźnie zapachniało kadrowym trzęsieniem ziemi. – To antyniemiecka koalicja! – ocenił Kotyś. I to była najostrzejsza publiczna ocena nowego rozdania. Poza tym nie było widać, aby Niemcy rwali włosy z głowy.

Norbert Rasch mówi, że wówczas zabolało go nie samo przejście do opozycji, ale sposób w jaki mniejszość potraktowano: – Dowiedzieliśmy się o tym z mediów, a przecież wystarczyłaby odrobina kultury politycznej, aby nam powiedzieć w oczy, że, panowie , bez obrazy, ale mamy inny pomysł na koalicję – wspomina. Rasch pocieszał niemiecki elektorat: – Co nas nie zabije, to nas wzmocni!

Opolszczyzna A i B

Szybko jednak okazało się, że Niemcy tak łatwo nie sprzedadzą swojej skóry. Od byłego koalicjanta usłyszeli, że ich dotychczasowy udział we władzy był dla Opolszczyzny szkodliwy, a odsunięcie mniejszości na bok będzie teraz z korzyścią dla regionu. – To niesprawiedliwa ocena, bo mniejszość wniosła swój wielki wkład w rozwój Opolszczyzny, a także w pozostawienie samodzielnego województwa na mapie kraju przy ostatnim podziale administracyjnym – mówi Berlińska.

Faktycznie, w pierwszych powyborczych dniach wytoczono przeciwko Niemcom działa tak wielkiego kalibru, że wydawało się, iż nie mają oni w najbliższej przyszłości żadnych koalicyjnych szans. Lider PO, poseł Leszek Korzeniowski, wytknął im zawłaszczanie pieniędzy płynących z UE i preferowanie przy ich rozdzielaniu gmin i powiatów, w których mniejszość jest u władzy. Wtórował mu nowy lewicowy sojusznik, który zarzucał Niemcom politykę „podsiębrania” prowadzącą do pogłębienia się podziałów na Opolszczyzną A (ściana wschodnia, bastion niemieckości) i B (zachodnią ścianę biedy, zdominowaną przez polską większość).

Głównym zadaniem nowej koalicji będzie troska o równomierny rozwój regionu – zapowiadał marszałek Sebesta. – Ta koalicja lepiej będzie odbierana w Polsce, bo w centrali często słyszałem, że Mniejszość Niemiecka ma za dużo przywilejów – podkreślał poseł Korzeniowski.

O zachodniej ścianie biedy mówi się na Opolszczyźnie od lat, ale nie powstała ona za sprawą udziału mniejszości we władzach. – Od przynajmniej dwudziestu lat dziesiątki tysięcy dwupaszportowców pracowało i pracuje w Niemczech, a pieniądze inwestują w swoje gospodarstwa domowe – przypomina Berlińska. – Polacy mają taką możliwość dopiero od wejścia do UE. Swoje zrobiły też setki milionów marek pomocy od rządu Niemiec, która napływała po 1990 r. Poszły na drogi, szpitale i infrastrukturę komunalną. – Służą wszystkim, bo nie ma homogenicznych gmin zamieszkanych tylko przez mniejszość niemiecką – podkreśla socjolog. Gminy są mieszane, w żadnej mniejszość nie dominuje. – Szpitale i drogi są dla wszystkich, także dla polskiej większości.

Rasch przyznaje, że dysproporcje w regionie są. Ale kogo należy za nie winić? – Zachodnie powiaty zostały zapuszczone, bo przesiedlona ludność przez długie lata nie wierzyła, że tutaj zostanie – przypomina. Dodaje też, że o podziale unijnych pieniędzy decydował cały zarząd województwa, nie tylko przedstawiciele mniejszości. Do tego nie według opolskich, a ogólnopolskich kryteriów. – Mówienie o podsiębraniu jest więc czystą demagogią. Pretekstem na pozbycie się Niemców. Jego zdaniem właśnie niemieckie gminy biednieją po pierwszych tłustych latach 90. – Ludzie pracują w Niemczech i tam płacą podatki, a tu inwestują w okna i dachówki, a nie we własne firmy i nowe miejsca pracy – przekonuje. – W wielu gminach nie możemy rozpocząć inwestycji, bo nie mamy na wkład własny.

Niemcy z tarczą

Usunięcie Niemców z koalicji, argumentowane rzekomym działaniem na szkodę regionu, uruchomiło u nich mechanizmy obronne. Nie do końca jasne, choć wiadomo, że doszło do kilku spotkań posła Ryszarda Galli z liderami Platformy na centralnym szczeblu. Inni działacze też jeździli, gdzie mogli, przypominając o finansowym wkładzie Mniejszości Niemieckiej w rozwój województwa i o roli w dialogu polsko – niemieckim. Miało dojść również do interwencji Berlina w Warszawie w ich sprawie, sugeruje się na Opolszczyźnie, ale dr Berlińska w to nie wierzy: – Dla Berlina nie ma już problemu niemieckiego w Polsce, więc nie sądzę, aby chciał angażować się w to, czy mniejszość będzie w regionalnych władzach, czy nie.

Ważne są efekty. Najpierw na zjeździe regionalnych szefów partii Donald Tusk ostro skrytykował opolskich przywódców za układanie się z SLD, który niebawem w wyborach parlamentarnych będzie ich poważnym konkurentem w skali kraju. A mniejszość nie. Następnie doszło do rozmowy premiera z szefem opolskiej PO. Po niej Niemcy natychmiast zaproszeni zostali do koalicji. – Dla dobra regionu i stosunków międzynarodowych – tak poseł Korzeniowski uzasadnił ponowne wyciągnięcie ręki do tych, którzy jeszcze kilka dni wcześniej szkodzili Opolszczyźnie.

SLD zostało w koalicji, więc chcąc nie chcąc PO musiała oddać Niemcom miejsce swojego członka zarządu i tym samym straciła w nim większość. Ceną powrotu do władzy było poświęcenie byłego wicemarszałka Kotysia, z którym Platforma odmówiła współpracy. – Nie mamy też poprzednich kompetencji, bo karty już wcześniej zostały rozdane – mówi Rasch.

Po powrocie Niemców wiadomo było, że dni SLD w szerokiej koalicji (25 radnych) są policzone. Potrzebny był pretekst. 12 stycznia stara koalicja odsunęła od siebie SLD za brak poparcia dla poprzedniego programu PO, MN i PSL na lata 2007 – 2013 r. W tym za krytykowanie sztandarowego pomysłu odnowienia kompleksu pałacowego w Mosznej, wyprowadzenie z niego szpitala i budowę obok pawilonu neuropsychiatrycznego. Z kasy regionu ma pójść na to 77 mln zł.

Radny Namysło nazwał to szaleństwem i kaprysem, bo budżet Opolszczyzny jest w tym roku o blisko 50 mln zł mniejszy: – Nie ma na drogi, hematologia nie może przyjmować pacjentów, bo brakuje 2 mln zł, a tu taka, zbędna w tym momencie, inwestycja – mówi.

Sojuszowi zarzucono, że rozmawia o programie przez media, zamiast w koalicyjnym gronie, dąży do pozyskania dla swoich stanowisk kierowniczych w instytucjach samorządowych, a także to, że władze SLD próbują, jak za dawnych czasów, wtrącać się do samorządu i kierować nim z tylnego siedzenia. I tak SLD wrócił do opozycji. – Doszliśmy do wniosku, że izolacja tej formacji nie powinna się jeszcze zakończyć – argumentował poseł Korzeniowski. Dla dobra Opolszczyzny, oczywiście.

Platforma zerwała z SLD w stylu podobnym, jak wcześniej z Niemcami. – O tym, że znaleźliśmy się poza koalicją, dowiedzieliśmy się z mediów – żalił się Tomasz Garbowski. Ten styl nazwał arogancki i tchórzliwy, a SLD napisał w oświadczeniu, że „zarówno wówczas, jak i teraz liderzy PO nie mieli odwagi zasiąść przy wspólnym stole i patrząc w oczy partnerowi uzasadnić powody zerwania współpracy”.

Po wyrzuceniu SLD mniejszość poczuła wiatr w żagle. Domaga się nowego rozdania koalicyjnych kart. Nie domaga się za to publicznego wyjaśnienia, dlaczego w jednym tygodniu była dla regionu całym złem, a w drugim już dobrem. Jak trzeba, to Niemcy potrafią być spolegliwi. A może jest to kolejna cena powrotu do władzy? Po rozstaniu z SLD zapytano o to marszałka Józefa Sebestę. Bo i w przypadku lewicy powoływano się na dobro i zło? – W polityce nie wszystko może być racjonalne! – odpowiedział lider PO. Przecież chodzi o dobro Opolszczyzny. Żeby była jasność.

***

Z krzesełkami na Stadionie Śląskim stało się jak się stało. Sprawa zamknięta. Z kolei otwarta została kwestia narodowości – z sondażu w czterech miastach wynika, że prawie co drugi respondent stawia na narodowość śląską. Brzmi to wręcz nieprawdopodobnie, swoje pewnie zrobiły pytania, ale trzeba się będzie temu przyjrzeć: jestem „Ślązakiem”, bo tu mieszkam, czy też należę do „narodu śląskiego”? Tak, jak przy identyfikacji „Niemiec – Ślązak” dużo nam powie określenie się „Polak – Ślązak”. Zobaczymy.