Sądowa pocztówka znad morza

Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie! – powiedziała bohaterka „Samych swoich” wręczając synowi granat na wypadek niekorzystnego wyroku w sąsiedzkim sporze.

Skąd w tym miejscu taka refleksja? Ano stąd, że zbiegiem okoliczności znalazłem pretekst, aby uciec od fedrowania, śląskości, polityki, patriotyzmu i historii. To efekt przypadkowo podsłuchanej wakacyjnej rozmowy sprzed paru dni. Właśnie wprowadzaliśmy się do domku – bliźniaka nad morzem, a za drewnianą ścianą trwało nerwowe pakowanie sąsiadów. Zmiana turnusów, jak się kiedyś mówiło. Towarzyszyła temu burzliwa dyskusja, dominował stanowczy kobiecy głos, którą w paru zdaniach można streścić tak: – Słuchaj córeczko, pojutrze masz rozwód cywilny, potem załatwimy kościelny. Oskarżysz go jeszcze o znęcanie się nad rodziną, a na policji powiesz o rozbiciu dwa lata temu po pijanemu samochodu sąsiada. Napiszesz też list do jego partii (nazwa nie padła), że to życiowa kanalia, choć na co dzień pozuje na świętego. Na to wszystko nieśmiało zaprotestowała druga kobieta: – Ależ mamo – wtedy ja go namówiłam, żeby od razu ukryć nasze auto w warsztacie brata. Pani mama sączyła dalej: – Nie bądź idiotką, opowiesz, że straszył cię pobiciem, dlatego milczałaś. Nie możesz też zapomnieć, żeby powiedzieć prezesowi, że sypia z jego sekretarką. Zobaczysz, załatwimy skurczybyka (padło mocniejsze słowo) na amen! – zakończyła.

Cóż, byłoby to zwykłe (usłyszane przypadkowo) pranie brudów, które powinno puścić się mimom uszu, gdyby moja żona przytomnie nie zauważyła: – Popatrz, może to faktycznie skurczybyk, ale trzeba współczuć facetowi, który w krótkim czasie, jak dobrze tym babom pójdzie, stanie przed sześcioma sądami – szepnęła i zaczęła wyliczać: – Cywilnym, dwa razy karnym, kościelnym, koleżeńskim, no i partyjnym. Nic przyjemnego.

Sam kilkanaście razy powoływany byłem na świadka w procesach karnych i cywilnych, a dwukrotnie siedziałem na ławie z oskarżenia prywatnego. Wszystkie sprawy wpisane były w zawód dziennikarza. Choć z karnych wyszedłem zwycięsko, to faktycznie: nic to przyjemnego!

Chyba już mało komu udaje się przejść przez życie nie wchodząc do gmachu sądu państwowego. W ostatnich latach co roku do sądów powszechnych wpływało 10 – 12 mln nowych spraw karnych, cywilnych, pracy i ubezpieczeń społecznych. Jeżeli do każdej dopiszemy tylko jedną osobę to prawdopodobieństwo, że dorosły Polak stał, stoi, albo niebawem stanie przed sądem jest coraz większe. A przecież na państwowej sprawiedliwości randka z Temidą się nie kończy.

Co krok potykamy się o inne sądy – uświadomiły to panie zza ściany – przed którymi z całą powagą, choć nie w imieniu państwa, wymierzana jest sprawiedliwość: kościelna, koleżeńska, partyjna, harcerska, kombatancka, korporacyjna, konsumencka, dyscyplinarna i jeden Bóg wie na jaką jeszcze możemy się natknąć! Wprawdzie więzienie po wyrokach takich sądów nam nie grozi, ale rozprawy przed nimi także do przyjemnych nie należą. W pamięci mam kilka rozmów o tych „innych sądach”.

Wydawać by się mogło, że w kraju zdominowanym przez katolików najwięcej do roboty mają – po państwowych – sądy kościelne. To sądownictwo największy rozkwit osiągnęło w średniowieczu. Co z tego zostało? – Na pewno nie wiszą obecnie nad nami, i nie przytłaczają nas, sądy kościelne – tłumaczył mi kiedyś ksiądz prof. Remigiusz Sobański z Wydziału Prawa Kanonicznego Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie i wykładowca na Wydziale Prawa Uniwersytetu Śląskiego. Był też wikariuszem sądowym (oficjałem) Sądu Metropolitalnego w Katowicach: – W realiach kościoła człowiek bardziej staje w obliczu władzy kościelnej niż sądu.

W państwie obowiązuje podział władzy – w kościele jest inaczej: władza sądowa jest częścią władzy rządzenia. Sędzią w pierwszej instancji jest więc biskup diecezjalny. Nie sprawuje jednak swojej władzy bezpośrednio, ale przez sąd kościelny, na którego czele stoi wikariusz sądowy. Przed sądem kościelnym w zasadzie może stanąć każdy – niekoniecznie osoba ochrzczona i praktykująca – kto ma sprawę podpadającą pod prawo kościelne: – W praktyce w Polsce, zresztą podobnie jest w innych katolickich krajach, nasze sądy zajmują się wyłącznie sprawami unieważnienia małżeństw – mówił prof. Sobański. Unieważnieniem, a nie rozwodem! W Polsce sądy kościelne rozpatrują rocznie się ok. 2000 spraw o unieważnienie małżeństw, ale tylko w połowie z nich zapadają wyroki przekreślający związek zawarty przed Bogiem. Dla porównania: w ostatnich latach sądy powszechne orzekały 50 – 60 tys. rozwodów rocznie.

Sądy kościelne są również sądami dla księży, zakonników i zakonnic, ale niezmiernie rzadko takie sprawy do nich trafiają – większość spornych problemów i konfliktów rozstrzygają bowiem ich przełożeni. Sądy kościelne mogą prowadzić także sprawy karne, lecz w historii np. diecezji katowickiej (utworzona została na początku lat 20 – tych ubiegłego wieku) dotychczas była tylko jedna, ale przerwana została przez wybuch II wojny. Czy jednak przed takim sądami nie powinni stawać duchowni oskarżani choćby o molestowanie seksualne? – dociekałem.

Nie ma takiej potrzeby! – uznał ks. prof. Sobański. – Jeżeli nie ma podstaw do kwestionowania wyroku sądu powszechnego, że jest tendencyjny lub niesprawiedliwy, to nie ma już czego dochodzić przed sądem kościelnym. Należną karę wymierzy jeszcze dodatkowo biskup ordynariusz i na tym koniec.

Przed sąd kościelny faktycznie trudno trafić, ale bywa, że inny sąd spada na człowieka jak grom z jasnego nieba. Przypomniała mi się rozmowa sprzed lat z Niną Repetowską, znaną aktorką, związaną wówczas z Teatrem Bagatela w Krakowie (była wtedy dyrektorem artystycznym) – opowiadała o tym, jak została zaproszona na spotkanie do Zarządu Głównego Związku Artystów Scen Polskich w Warszawie. Jechała w przekonaniu, że to jakaś rutynowa artystyczna narada, a niespodziewanie dla siebie trafiła przed sąd koleżeński (takich sądów w Polsce mamy dziesiątki tysięcy – działają przy wszystkich organizacjach i stowarzyszeniach). Przewodniczył wtedy dobry znajomy Lucjan Kydryński (zmarł w 2006 r.), oskarżała koleżanka, Sławomira Łozińska. Pani Repetowska dostała naganę, a Kazimierz Kaczor, wtedy prezes ZASP, cofnął jej rekomendację do pełnienia kierowniczej funkcji: – W efekcie spowodowało to odwołanie mnie przez wojewodę z dyrektora teatru – wspominała aktorka. Ocenia, że był to jeden z najobrzydliwszych dni w jej życiu: – Po wyroku kolegów straciłam teatr, w którym debiutowałam, na dodatek przepłaciłam to chorobą serca.

Za co ukarali ją koledzy? Powodem oskarżenie była grana w Bagateli farsa „Mayday”, w której jedna z aktorek – za zgodą reżysera – zmieniła zdanie w tekście roli. Zamiast: „Zakonnica, tak o mnie powiedziałeś, bo lubię to robić po bożemu”, mówiła: „Zakonnica, tak o mnie powiedziałeś, bo wtedy krzyczę: o Jezu?!”. Pierwsza kwestia nikomu nie przeszkadzała, za to drugą jeden z aktorów uznał za obrazę uczuć religijnych. Jego i publiczności. Choć akurat publika nagradzała ten moment śmiechem i aplauzem, to do ZASP wpłynęła skarga, a sąd koleżeński zajął się nią z całą powagą: – Ukarana zostałam za… niedopilnowanie pierwotnego kształtu przedstawienia – skarżyła się w rozmowie Repetowska. Tamten proces określała jako aktorską inkwizycję: – Nie miałam obrońcy, nie przedstawiono mi wcześniej aktu oskarżenia, nie wiedziałam po co wzywają mnie do Warszawy. Nie ma w życiu nic gorszego, niż taka koleżeńska wokanda.

Sądy koleżeńskie, nie tylko te aktorskie, mają jednak to do siebie, że role się w nich zmieniają. Jak w teatrze. Kilka lat później w składzie sędziowskim znalazła się pani Repetowska, a na ławie oskarżonych zasiedli Kazimierz Kaczor, były prezes ZASP i Cezary Morawski, były skarbnik. Zarzucono im nietrafne zainwestowanie, przypomnijmy, aktorskich pieniędzy (9 mln zł) w akcje Stoczni Szczecińskiej, które przepadły wraz z jej upadkiem. Sąd uznał wprawdzie, że są winni braku należytej staranności, ale nie ukarał.

Koledzy osądzili kolegów, ale wyroku nie wydali. Winni, lecz bez kary: – Ciężko sądzić kolegów – przyznała Repetowska.

Z obrzydzeniem sąd na sobą wspominała po latach Barbara Labuda, była minister w kancelarii prezydenta. Teraz daleko od polityki. Sprawę miała wprawdzie w 1994 r., ale do dziś uchodzi ona za klasykę sądownictwa partyjnego: – Wyrzucono mnie z Unii Wolności za nieprawomyślność – mówiła działaczka podziemia. – Czułam się paskudnie, bo w moim przekonaniu, nie sprzeniewierzyłam się ideałom partii.

Była to decyzja polityczna, żeby usunąć z partii buntownika, który miał swoje zdanie m. in. o aborcji: – Dlatego do moich oskarżycieli i sędziów nie mam większych pretensji i podaję im rękę – twierdziła Labuda. Oni po prostu orzekali na rozkaz: – Wtedy najgorsze było to, że doczekałam czasów, ba – przyłożyłam do tego rękę – kiedy znowu sądzi się ludzi, choć przed partyjnym trybunałem, za poglądy.

Na partyjnej scenie też tasują się role. Labuda pamiętała, że kiedy rozstrzygały się jej losy, to pod partyjnym pręgierzem stawiała ją m. in. Katarzyna Piekarska (wyrzucona potem z UW za wejście w skład pierwszego rządu SLD – PSL). Piekarska nie była w składzie orzekającym, ale „po przyjacielsku” namawiała Labudę, żeby nie robiła partii kłopotów i sama odeszła, a wtedy uniknie osądu kolegów: – Partyjny sąd nauczył mnie jednego: jeżeli takie trybunały pracują na najwyższych obrotach, to oznacza, że partia ma problemy sama z sobą i usilnie próbuje znaleźć i ukarać winnych schodzenia na polityczny margines – zauważyła Labuda.

W wyrokach zapadających na partyjnych wokandach mniej widać szeroko pojętej sprawiedliwości, za to dokładnie odbijają się w nich polityczne gry, gierki, konflikty i układy – powiedziała Labuda. Dziś nie żałuje, że poddała się partyjnemu sądowi: – To mnie dokładnie wyleczyło ze wszelkich partyjnych ciągotek. Mam święty spokój. Stający przed sądami koleżeńskimi i partyjnymi twierdzą, że regułą w takich postępowaniach jest pastwienie się nad osobą oskarżoną. Panie Repetowska i Labuda pamiętały ze swoich wokand bezinteresowną i nieukrywaną złośliwą satysfakcję kolegów, którzy dostali do ręki kawałek władzy: – Spory kawałek, bo decydujący o zawodowych losach, a więc także i o życiu – skomentowała Repetowska. – Nie dostrzegłam w ich postępowaniu refleksji, co taki wyrok może oznaczać dla człowieka.

Życiowej refleksji być może brakuje amatorom biorącym się za sądzenie, ale wszystko wskazuje na to, że zawodowcy, którzy decydują o losach członków swojej korporacji, mają jej w nadmiarze. Najbezpieczniej, pokazuje dotychczasowa praktyka, można czuć się przed sądami korporacyjnymi np. sędziowskimi, adwokackimi czy lekarskimi. Te sądy rzadko czynią kolegom po fachu krzywdę, a przecież dysponują wachlarzem ostrych kar z dożywotnim zakazem wykonywania zawodu włącznie. O działalności tych sądów opinia jest taka: kruk krukowi oka nie wykole. Do tego postępowania przed nimi ciągną się w nieskończoność i są z reguły tajne.

W naszym środowisku wiemy o sobie wszystko, dlatego nie ma zainteresowania, żeby rozgrzebywać sprawy kolegów, bo nieopatrznie można nabić sobie guza – tłumaczy mi jeden ze śląskich adwokatów.

Jeżeli facet, o którego losach decydowano za ścianą nadmorskiego domku, faktycznie stanie przed tymi sądami, to ma przechlapane na pół dalszego życia. Trudno powiedzieć, co zrobił, ale widać, że strasznie mocno nadepnął na odcisk żony i teściowej. Zapowiedziały straszliwy odwet. A co do sądów: napotykamy je na każdym kroku – z drugiej strony one same gonią nas bez wytchnienia. A jeżeli ktoś przejdzie przez życie nie stając przed żadnym sądem ziemskim, to i tak na końcu czeka go ten ostatni – ostateczny. Szkoda tylko, że w zapomnienie odeszły sądy honorowe – gdyby obowiązywał kodeks Boziewicza, to sprawiedliwość byłaby tania, szybka i do tego efektowna.

PS. Ciekawe, jakie mieliście doświadczenie z tymi „innymi sądami”? Serdeczności wakacyjne.

***

Dziękuję za wpisy o „Czarze Gierka”. Biegunowe oceny każą wrócić po wakacjach do pogmatwanych losów pierwszego sekretarza. Nie mieliśmy wpływu na wybór króla, ani na decyzje przez niego podejmowane. To nic nowego w historii. On miał za to wpływ, choć na pewno ograniczony, w jakim kierunku powinna iść PRL. Był upominany przez Moskwę za tolerowanie „Tygodnika Powszechnego”, w którym Kisiel mógł słowem pokonywać cenzurę i sączyć prawdę o socjalizmie (większość ingerencji cenzorskich była prowokowana, żeby wszystko można było przeczytać między wierszami w kolejnych spokojnych dla ustroju zdaniach). Warto będzie wrócić do traktowania przez gierkowską ekipę opozycji. Można bić Gierka za Radom, ale generalnie w czasie kiedy odchodził, to w każdym jednym niewielkim polskim miasteczku objawiało się więcej przeciwników władzy ludowej niż do końca lat osiemdziesiątych we wszystkich pozostałych barakach socjalizmu.

Rozmawiałem z prof. Jerzym Buzkiem (tuż przed wyborem na szefa Parlamentu Europejskiego) o tym, czym był dla niego – i dla dziesiątków tysięcy Polaków – wyjazd za Gierka na stypendium do Wielkiej Brytanii? – Gdybyśmy nie zobaczyli tamtego świata, to długo jeszcze nie wiedzielibyśmy o co walczyć i dokąd iść – powiedział. Wrócę do ocen epoki gierkowskiej przez Buzka, bo on, jak mało który z dzisiejszych polityków, nie potępia jej w czambuł. – To były też świetne lata dla polskiej nauki – zauważa. Prawdziwy obraz Gierka namalują historycy przyszłych pokoleń – my dzisiaj jesteśmy jedynie w stanie zostawić im kilka podpowiedzi.